Dzięki Panie Romanov. Czyli 10 km w 48 minut.

ReporterMagazine – Kto lub co jest odpowiedzialne za to, że wbiegłeś na metę, gdy zegar pokazywał 48 minut z sekundami? Przecież 14 kwietnia osiągnąłeś kres swoich możliwości na asfaltowej trasie DoZ z czasem 54 minut. Poprawiłeś się o 6 minut w ciągu 40 dni? Jakim cudem?

Piotr Warych – Wiem, co Wam chodzi po głowie. Ale jadłem tylko mój ulubiony jogurt z musli. I to o 13ej. Tak jak doradzali.

RM – Czyli teraz nie ma już bułki z bananem, tylko jogurt z musli? Wiemy, że za Twoim wyczynem stoi sztab ludzi. A teraz lampa w oczy i nazwiska…

PW – A więc wziąłem dwa treningi u RYSIA GOSZCZYŃSKIEGO i to mogło mieć wpływ na zwyżkę formy.

RM – Mów dalej. Co było na tych treningach?

PW – Rysio pokazał mi, że biegam za bardzo z palców i moje buty przy uderzeniu o ziemię wydają charakterystyczny dźwięk. Dźwięk hamowania nogą. Pokazał mi jak stawiać stopę, żeby biec bezdźwiękowo i tym samym nie hamować, czyli nie marnować energii.

RM – Czyli biegłeś tak szybko, bo nie mogłeś wyhamować?

PW – Zróbcie analizę szybkości na poszczególnych kilometrach, to zrozumiecie.

RM – Nasz agent Andriej przekazał nam już raport. Pierwsze 3,2 kilometra biegłeś w tempie 4:50 min/km, później zacząłeś przyspieszać do 4:38 min/km. Ostatnie 3,5 km biegłeś w tempie 4:20 min/km. Bardzo dziwne te wyniki.

PW – Na początku było z górki, więc jak się rozpędziłem, to starałem się nie hamować. Chciałem w praktyce zastosować to, czego nauczyłem się na treningach RYSIO TEAM.

RM – Wiemy, że to tylko połowa prawdy. Przesłuchaliśmy WITOLDA SABANDĘ. Dopiero rażony wielokrotnie prądem przyznał, że przypadkowo wygadał Ci największy sekret czołowych biegaczy.

PW – Rzeczywiście dużo mówił. Powiedział mi, że mam bardzo charakterystyczny styl biegania, bo wysuwam nogę do przodu tak daleko, jakbym badał, czy zaraz nie nadepnę na minę. Zasugerował, żebym może spróbował stawiać nogę bardziej w osi tułowia. Mówił też coś o skróceniu kroku i minimalnym pochyleniu się do przodu. Nie wiedziałem, jak mam zrobić dwie pierwsze rzeczy, więc dotarło do mnie, że mam przechylić się do przodu.

RM – I od razu wypróbowałeś to nachylenie biegnąć do przystanku. Prawie się połamałeś.

PW – Oj tak. Było z górki, a ja wychyliłem tułów do przodu niczym skoczek narciarski. I rzeczywiście ruszyłem jak rakieta. Żeby nie upaść na ryj przebierałem nogami jak szalony. To znaczy nogi same pracowały chroniąc mnie przed upadkiem. Po 100 metrach miałem watę zamiast mięśni. Ale pomyślałem, że może wychylenie było za duże i stąd zbyt duża szybkość.

RM – Kadencja zrobiła Ci z mięśni watę. A co zrobiłeś, jak wróciłeś do domu?

PW – Wpisałem w google chyba „pochylona sylwetka +bieg”, czy coś w tym stylu i wyskoczyło mi pełno stron o jakimś POSE, Romanowie, wykorzystaniu grawitacji w bieganiu. Jakoś od razu mi się spodobało, zwłaszcza to o grawitacji. Było tam napisane mniej więcej tak, że bieganie to nieustanny proces upadania na maskę i zapobiegania mu poprzez stawianie nogi na ziemi. Było jeszcze dużo innych niuansów. Ale tylko to mi zapadło w pamięć.

RM – I jest sobota. 18.30. Zaczyna się bieg…

PW – Chciałem jeszcze dodać, jeśli mogę, że w godzinach mocno popołudniowych mam znacznie większą wydolność niż przed południem. Więc to też na pewno miało odbicie w tym historycznym wyniku.

RM – Ciśnienie, układ płyt tektonicznych, masy powietrza i ciepłe prądy znad Pacyfiku miały pewnie taki sam. Więc jeszcze raz. Jest sobota. 18.30. Zaczyna się bieg. Ruszasz i co?

PW – Pochylam się lekko do przodu, albo mi się tak wydaje. I żeby nie upaść nogi same układają się na ziemi. Od tej pory ani razu nie wykonuję świadomego ruchu nogą. Reguluję tylko pochylenie ciała, a nogi same się układają na asfalcie. Kiedy czuję, że mam za szybki krok, wtedy zmniejszam nachylenie ciała. Kiedy czuję, że musiałbym ruszyć nogą – pochylam się lekko do przodu. Samo się biegnie. Nie czuję żadnego zmęczenia. Przyciąganie ziemskie odwala większą część roboty. Ja tylko koryguję wychylenie ciała do przodu. Widzę, jak rozpędzam się i biegnę szybko i jednocześnie po raz pierwszy czuję jak mało wysiłku mnie to kosztuje. Jestem skrajnie zdumiony, ale i przestraszony.

RM – A czego się tak wystraszyłeś?

PW – Że jak będę biegł cały czas w takim tempie, to w końcu mięśnie nóg nie wytrzymają, a płuca zostawię na trasie.

RM – Spełniają się Twoje koszmary?

PW – Właśnie nie. Biegnę szybko. I czuję, że płuca doskonale sobie radzą. Nawet nie muszę łapać powietrza. Po prostu lecę tak z otwartą japą, a powietrze jakby samo przepływa przeze mnie.

RM – To brzmi jakbyś się nażarł jakiś ciężkich ziół. Ale mów. Nawet to spójne i logiczne.

PW – No więc jakoś tak za niedługo widzę punkt z wodą. Co jest k…a myślę?! 5 kilometr? Tak szybko? A ja z jednym płucem bym tu przybiegł. I wtedy uwierzyłem, że to co się dzieje. To co robię z własnym ciałem – działa jak jasna cholera. Nie zmęczyłem się zbytnio, oddech w porządku, nogi w porządku. Piep…ć dystans. Jedziemy.

RM – I wtedy poczułeś, że może być poniżej 50 minut?

PW – Pomyślałem, że jeżeli mięśnie nóg – głównie czworogłowe – wytrzymają i mnie nie zatka – to będzie poniżej 50 minut. Bo nigdy tak szybko na dyszce nie biegłem. Bez szacunku dla dystansu. Przestałem się asekurować. Zacząłem wierzyć, że ta dziwna i nowa technika biegu doniesie mnie na metę. I to z całkiem dobrym wynikiem.

RM – Cały czas było tak fajowo?

PW – No nie. Później zacząłem się oczywiście męczyć i głębiej oddychać, ale cały czas biegło mi się i oddychało o wiele lżej niż na dotychczasowych biegach. To była nowa jakość. Psychika też zaczęła nabierać mocy. Przez całą trasę zauważyłem tylko oznaczenie 5 kilometra, a później postanowiłem już nie sprawdzać, ile przebiegłem. Po prostu biegłem.

RM – Kolejną cyfrą jaką zauważyłeś była 9ka.

PW – Tak. Ostatni kilometr. Inaczej niż zwykle, okazał się być rzeźnicki. Dwa razy przeszedł przez całe moje ciało prąd. Trudno to wytłumaczyć. Pewnie podobnie czują się bokserzy lekko trafieni w punkt. To było coś na podobieństwo chwilowego oszołomienia. Na granicy nokautu. Przestraszyłem się, bo zapachniało mi tu ambulansem. Pomyślałem, że jak ten dziwny prąd przejdzie jeszcze raz przez moje ciało, to po prostu złożę się na ziemi, jak szmaciana lalka. Zwolniłem.

RM – Ale później zobaczyłeś, że przed Tobą biegnie AGNIESZKA ŚREDNIAK.

PW – Widziałem ją tego samego dnia rano na Parkrunie i widziałem jak pruła do przodu. Wtedy rano pomyślałem sobie, że nie mam z nią żadnych szans na dychę. A tu nagle widzę ją 20 metrów przede mną. Więc przyspieszam. Wyprzedzam ją i gdy chcę skręcić w prawo z Zachodniej na rynek, gdzie jest meta – widzę, że popełniłem straszliwy błąd.

RM – Nie zauważyłeś gapolu, że trzeba jeszcze obiec rynek naokoło i dopiero możesz sobie finiszować. Zostało Ci jeszcze ponad 500 metrów, a Ty biegniesz tempem, jakby za 100 metrów była meta.

PW – Psychika pada automatycznie. Zwalniam. Walczę o przetrwanie. Najdłuższe 500 metrów.

RM – Ale ostatnią prostą ostro finiszujesz.

PW – Tak. Nawet widzę zegar. A na nim 48”. Wiem, że dokonałem czegoś niemożliwego.

RM – Dzięki grawitacji.

PW – Dzięki grawitacji.

Powiązane Posty