Doba bez biegania nie jest dniem straconym

   W dniach 11-12 kwietnia 2015 roku Zielona Łódź zorganizowała ogólnodostępny, wymagający tylko uprzedniej rejestracji całodobowy spacer poprzez około 40 parków, skwerów i zieleńców naszego miasta. Wycieczka nie miała charakteru sportowego. Osoby, które przespacerowały sumiennie całą trasę miały na zakończeniu imprezy otrzymać stosowny certyfikat oraz drobne upominki (bardzo praktyczne) od Organizatora. Trasa zaplanowana była na ok. 65 km, zapewnione było pełne wyżywienie, ciepłe i zimne napoje. Wyprawę zabezpieczał samochód, do którego można było wrzucić tzw. przepak i wszystko to – za darmo.     W zeszłym roku brałam udział w podobnej zabawie Zielonej Łodzi pod nazwą Zdobywcy Łódzkich Parków, bez powodzenia w generalnej punktacji. Warto było tą przygodę zakończyć postawieniem swojej stopy w parkach, w których mojej stopy jeszcze nie było. Konkretnie obce mi były zieleńce na Stokach, Dąbrowie i osławionej Felsztynie. Nie miałam ich wychodzonych, ani obieganych.    Wycieczka rozpoczynała się w sobotę 11.04.2015r o godz. 21.00 w Parku Sienkiewicza, by po całodobowym kręceniu się po mieście dotrzeć do Białej Fabryki, gdzie jak wszyscy wiedzą zamontowano pierwszą w Łodzi maszynę parową, generującą całe dziedzictwo naszej miejscówki, z którym to nasze pokolenie kompletnie nie umie sobie poradzić.    Więc od początku. Sobotę rozpoczęłam od 5 km na parkrun, tylko dlatego by się po tym biegu zdrzemnąć przed dalszym wysiłkiem zaplanowanym na ten dzień. Po drzemce, do plecaka spakowałam adidasy na zmianę, różowe skarpety kompensacyjne, różową kurteczkę i różową karimatkę. Dodatkowo kurtkę  p-deszcz, nie było potrzeby ubierać jej na siebie, bo było ciepło. Dopakowałam jeszcze: po garści orzechów, migdałów, suszonych moreli i cztery nospy. Na siebie założyłam następujące warstwy: biustonosz sportowy, koszulkę merino z długim rękawem, zwyczajną bluzę do biegania z długim rękawem i na to nowomodną kurtkę pikowaną typu lekkiego – ciuch, który nas europejczyków ma gustem zrównać z chińską biedotą. Na dół, ocieplane gacie z cibo, spodnie trekingowe i skarpety piłkarskie (te z kadry narodowej, co były po 5zł w outlecie znanej marki) z napisem Polska. Buty założyłam na noc trekingowe z membraną. Czapkę ciepłą i rękawiczki. Wszystkie potrzebne w czasie marszu pierdoły spakowałam do pasa nabiodrowego. Trasę zaplanowałam pokonać z kijami NW, używając ich raczej do podpierania, niż do poprawnej techniki. Dlaczego o tym piszę? Bo przygotowałam się perfekcyjnie, ani przez moment nie dopuściłam do wychłodzenia organizmu, karimata na postojach była niezbędna, a niewychłodzona nocą głowa, za dnia mogła chłonąć całą urodę budzącej się do życia przyrody. Kije spowodowały to, że nie rozbolały mnie biodra i nogi. Opiszę teraz warunki pogodowe – nocą temperatura utrzymywała się na poziomie ok. 13 stopni, w dzień na poziomie ok. 14 stopni, tylko przez godzinę trochę wiało i cały czas było sucho, nie było rosy i mgły – bajka.     O godzinie 20.15 wyszłam z domu i udałam się na start piechotą, spotykając na ul. Piotrkowskiej kolegę Badyla z Dziewczyną, którzy to ubrani po cywilnemu, na głównym deptaku miasta oddawali się rozrywkom adekwatnym do ciepłej wiosennej weekendowej nocy.    W Parku Sienkiewicza, po krótkiej odprawie, rozpoczęliśmy naszą wyprawę, od gruszek na wierzbie. Podobnież, pierwsze lata swojej edukacji ( SP 173) spędziłam pod gruszką na wierzbie, co by wiele wyjaśniało, w sensie moich dalszych losów życiowych. Potem spacerem udaliśmy się w rejony „trójkąta śmierci”.     „Trójkąt  śmierci” to obszar ogromnej operacji, niestety na martwym obecnie organizmie, z którego brzucha ma, podobnie jak na filmie Obcy, wyskoczyć coś nieznanego pod nazwą NCŁ. Na razie – nocą, widać było tylko ostre światła budowy dworca, pod stopami czuło się zrujnowaną nawierzchnię ul. Kilińskiego, a nozdrza drażnił zmieszany z zapachem ziemi, zapach gruzowiska po hotelu Centrum. Tu zrobiłam pierwsze foto, którego potem nie byłam w stanie zidentyfikować, tak różni się obecnie to miejsce, od obrazu, jaki mam w pamięci.
    Po zwiedzeniu Parku Kolejowego, udaliśmy się pod wieżowiec  Chemitexu (tu pracowała moja Mama) podziwiać gingko biloba. Potem Parkiem Staszica i Matejki udaliśmy się na tereny Zimowego GP Łodzi, robiąc postój po podejściu na słynną górkę. Pani Przewodniczka, naszą kochaną Łodziankę streściła jednym zdaniem –  jest to obiekt z środku parku z jakąś trybunką. Po krótkim odpoczynku powoli zaczęliśmy opuszczać tereny miejskie, udając się coraz mniej oświetlonymi ulicami w kierunku Stoków. Zbliżała się godzina duchów i może dlatego część grupy, ze zwyczajnego strachu, zaczęła podkręcać tempo marszu, niepotrzebnie robiąc zamieszanie w grafiku wycieczki, do której wg. regulaminu można się było dołączyć w każdym momencie. 
    Pierwszy planowany dłuższy postój mieliśmy na niedawno odnowionym jakimś Skwerze na Stokach. Organizatorzy ugościli nas ciepłą herbatą i kawą. Były wafelki i banany do woli. Na dodatkowe okrycie każdy mógł skorzystać z niebiesko-zielonego kocyka polarowego. Po przerwie, idąc malowniczymi ulicami Stoków, pod murami więźnia, po przekroczeniu Ul. Strykowskiej, znaleźliśmy się na ul. Wycieczkowej, gdzie już rzut beretem było do nocnego wycia szakala i niesamowitej panoramy miasta. Z Górki Śmieciowej, skrajem Lasu Łagiewnickiego, bez zbędnego dodawania sobie kilometrów dotarliśmy do ul. Łagiewnickiej i ul. Sowińskiego doszliśmy do Parku Julianowskiego. Tu prócz ciepłych napojów i kanapek ( ok. 5 sztuk na głowę) czekał na nas teleskop, przez który można było obserwować Saturna i połowę Księżyca. Tu też odbyła się uroczystość pożegnalna dla osób, które zaplanowały ukończenie tylko nocnego półmaratonu.
    Około godziny piątej, o świcie, doliną Sokołówki, terenami dobrze znanymi uczestnikom 6MBanku, doszliśmy na Bałuty Stare, by zwiedzić ruiny najstarszych zabudowań na terenie miasta Łodzi – tzw. Wioski Indiańskiej. Potem w odwrotnym kierunku do „Daj piątaka na dzieciaka” dotarliśmy pod Pomnik Pękniętego Serca. Dawnym parkiem Promienistych, klucząc uliczkami Getta dotarliśmy do Parku Ocalałych i doliną Łódki do Helenowa, gdzie przygotowany był catering i następny postój. W tej fazie wycieczki jeden z uczestników doliczył się parytetów, było nas dwunastu chłopców i dwunastu dziewczynków.
    Od Helenowa, czyli godziny ósmej rano, grupę zaczęli zasilać ludzie, którzy mieli w zamiarze spacer tylko częściowy lub przyszli dać wsparcie komuś znajomemu, co pokonywał całość dystansu. Zwiedziliśmy Park Śledzia, Górki za Komendą, Cmentarz Stary w okolicach Kaplicy Scheiblerowskiej, mijając, co chwila narysowane na jezdni fluorescencyjną farbą jakieś dziwne znaki, np. 8km, 2km, 5km, PK, PO – muszę sprawdzić, o co chodzi. Dotarliśmy na Zdrowie, gdzie instruktor z Verasportu przeprowadził ćwiczenia rozciągające. Następnie, znowu mijając jakieś dziwne znaki na ulicy, z kolejnym przewodnikiem wylądowaliśmy na Majerce w momencie, gdy ścierały się ze sobą trzy, albo cztery armie. Pod strzelnicą urządzony był kolejny popas. Czternasta godzina wędrówki, powoli dawała się we znaki. Tu zmieniłam swoją stylizację z nocnej na dzienną. Ciężkie buty zastąpiłam lekkimi adidasami. Barwy ochronne chińskiego waciaka, zmieniłam na róż przewiewnej „damskiej” kurteczki biegowej, również produkcji chińskiej. Drużyna powstań, na lewo, na przód, do Botanika, dwójkami marsz. Z Brusa udaliśmy się do Ogrodu Botanicznego.
    Przy zwiedzaniu Zagrody Chłopskiej zasłyszałam pewną rozmowę trafnie opisującą stan naszej wycieczki:
Jedna Pani do drugiej Pani: Patrz pani – jakaś „integracja” przyszła.
Fakt, mniej więcej od tego momentu (16h) większość uczestników dziarski styl chodu, zamieniła na styl integracyjny, nie wyłączając samych organizatorów.
     W ogrodzie przygotowano dla nas ciepły posiłek, składający się do wyboru z żurku z wkładką lub zupy dyniowej, uwarzony w jednej z wiodących łódzkich restauracji, serwowany pod bacznym okiem samego Pryncypała. Co tam, przecież się „spali”, wrzuciłam dwie dyniowe. Pyszne, aromatyczne – tylko jakbym miała po nich biegać, to chyba tylko do najbliższych krzaków. Na szczęście, to była piesza wycieczka. Energia z tego posiłku musiała nam wystarczyć do: zawrócenia się do Parku na Zdrowiu, ściany Rezerwatu, podziwiania sylwety Stadionu Miejskiego, przejścia do Parku Poniatowskiego, przejścia samego parku, Parku Klepacza, odczytania kolejnych magicznych znaków na ulicy Wólczańskiej i Politechniki, Parku Skrzywana, Rejtana, Sielanki, doliny Jasienia, chyba jeszcze jakiegoś jednego Parku, pierwszych wieżowców w Łodzi, by zatrzymać się pod makdonaldem na siku i ciepłe napoje.
    Po nocy, wojnie na Brusie, zawrotnym tempie słów naszej kolejnej przewodniczki, kolejny odpoczynek w 18 godzinie marszu.
    Zmęczenie przestało dawać się we znaki, ono zaczęło dawać w kość.
    Nastąpiły nieuniknione przetasowania w grupie i udaliśmy się w dalszą drogę. Z rejonów parków na Górnej, dotarliśmy do parków Dąbrowy i powiem szczerze, mimo tego, że fizycznie wycieczkę znosiłam dobrze, pamięć powoli zaczęła mi się zapychać – jakiś Park na Leczniczej, bardzo ładny, Park Podolski, Pan Instruktor od NW, co przyjechał z synem na tandemie i darował nam kolejną zaplanowaną atrakcję w postaci szkolenia prawidłowego chodzenia z kijami.
    Około godziny 17.00 podnieśliśmy swoje cztery litery z kolejnego postoju i udaliśmy się na ostatni etap wycieczki, tzw. etap Scheiblerowski, obejmujący ok. 13 kilometrowy spacer po Centrali i obrzeżach jego Imperium. Grupa szła już chodem bardzo, bardzo integracyjnym. Organizator zaniechał już planowości trasy i z Parku Podolskiego mieliśmy dowolność skrótu do Parku Widzewskiego, cokolwiek to znaczy. W Parku Widzewskim czekał na nas kolejny Przewodnik – Pan Kamil. Pan Kamil zawrócił nas z prostej drogi na metę, zahaczając o Park nad Jasieniem, skrótem pod mostem, od strony Księżego Młyna, dotarliśmy do właściwej Kweli gdzie w kawiarni w Domku Ogrodnika, na piętrze ugoszczono nas ciepłym piciem i ciastkiem, pozwalając pierwszy raz tej doby usiąść pod dachem na prawdziwym krześle.
    Są takie momenty w biegach długich, gdzie zmęczenie jest już takie, że nie pamięta się momentu startu, wydaje się że biegnie się od zawsze. Z drugiej strony licznik kilometrów pokazuje, że koniec jest już blisko, a człowiek wcale nie ma ochoty kończyć, bo jest tak fajnie. Z takim nastawieniem wyruszyliśmy z Tubajki na ostatnie kilometry wyprawy, przez urokliwe tereny Dawnych Zakładów Zjednoczonych, bodajże. W etapie tym, dołączył do nas nowy uczestnik doskonale znający historię tej ziemi. Pan, który własnoręcznie odkopał i rozszyfrował zakopane tu wszystkie czarne skrzynki, dodając nam świeżości spojrzenia na historię oraz potwierdzając awanturniczo-spekulacyjny charakter dziewiętnastowiecznego, lawinowego, rozwoju miasta. Dotarliśmy do mety w Parku Rejmonta, gdzie zgodnie z teorią naszego nowego towarzysza wyprawy wszystko było kłamstwem. Nic się nie zgadzało, wycieczka planowana na 65 km, po wykonaniu paru uproszczeń, skończyła się na ok. 72 kilometrze. Wyprawę w całości ukończyło 14 osób.
    Są takie dni, zdarzają się raz, do niekoniecznie, każdego roku. Dni, gdy pierwszy raz jest ciepło w dzień i w nocy, przyroda budzi się wtedy do życia natychmiastowo. Rano pąki pękają i wieczorem są już pokaźnej wielkości listki. Ludzie masowo wychodzą z domów zapełniają miejskie parki i zieleńce. Dzieciaki, bez grubych ubrań, jak kozy skaczą po trawnikach. Ostre światło słoneczne, nierozproszone przez liście, daje głębokie cienie, sprawiając, że zdjęcia zrobione o tej porze roku, są jeszcze zimowo martwe i nie chwytają, uchwytnych dla ludzkiego oka, szczegółów budzącego się życia. Widzimy wszystkie elementy krajobrazu, jest już zielono, ale zieleń nie zasłania jeszcze architektury. To jest najpiękniejsza pora na wycieczki, moim zdaniem.
Co zapamiętałam z tego spaceru:
1.Nocne przejście przez parki i zieleńce – panoramę z Górki Śmieciowej
2.Pozostałości Browaru Ansztata
3.Wioskę Indiańską ( pamiętam otwarcie)
4.Strzelaninę na Brusie
5.Spacer Felsztyną i zaczarowany ogród Rejtana ( bo nie byłam)
6.Park nad Jasieniem ( bo też nigdy w nim nie byłam, a tu proszę w Jasieni(u) woda przejrzyście czysta, a panorama na Przędzalnię i kominy miasta identyczna jak na historycznych pocztówkach)
7.Wszystkich wspaniałych ludzi, którzy przewinęli się podczas tej wyprawy, a wliczając Organizatorów było nas ok. setki.
Co bym zapamiętała z biegu o tej długości?
Do dwudziestego kilometra, pewnie coś bym zapamiętała, a potem to już tylko walka, walka, walka.
Zakończę tytułem: Drodzy biegacze! Doba bez biegania – nie jest dniem straconym.

Powiązane Posty