Czas Napierania. Chudy Wawrzyniec 2013.

Koniec podejścia, przynajmniej na chwilę. Gdzieś tam zza gęstej chmury prześwituje słońce. Zmęczenie pęka jak mur. Przechodzę w bieg. Przed sobą widzę następną ścianę, ale wiem że ją pokonam bez problemu, to już chyba ostatnie podejście przed Trzema Kopcami, do mety już tylko kilkanaście kilometrów. Wszystko boli, ale to już nieważne, jest tylko wszechogarniająca wolność. Oczyszczenie, katharsis, czy jak to jeszcze nazwać. Uśmiecham się szeroko sam do siebie.

* * * * *

Wspinanie, góry, bieganie… prędzej czy później prawdziwy górski ultramaraton był czymś naturalnym, takim wspólnym mianownikiem tego, co było wcześniej. Wybór padł na Chudego Wawrzyńca 2013. Łódzki maraton w niezłym czasie mimo niedotrenowania, później upalne 48 km w Ozorkowie z zachowaniem sił do końca, wiara że się uda, ewentualne braki nadrobię psychą. Lipcowy wspinaczkowo-eksploracyjny bałkański wypad, kilka nowych dróg i możliwych pierwszych wejść na szczyty, kamienie przelatujące koło głowy, noszenie po 35 kilo szpeju na plecach, wszystko to niezły trening, ale potem trzeba było sobie przypomnieć jak się biega. Trzy upalne dni z rzędu po 18, 18 i 31 km, nastawienie na taki sam upał na trasie, i w końcu prognoza na dzień zawodów: na beskidzkich szczytach 7 stopni i deszcz. Nie ważne, ultras nie je miodu tylko żuje pszczoły i musi łyknąć każdą pogodę.

Do Ujsół przyjechaliśmy dzień wcześniej z Michałem, sprawdzonym towarzyszem bałkańskich wspinaczek, i jego przyjacielem szybkobiegaczem Dawidem. W bazie zawodów spotkaliśmy więcej łodziaków: Cirrusa, Tomka, Przemka, Kamilę i Mateusza. W biurze do wypełnienia deklaracja, a w niej punkt o wyborze trasy: zdecydowanie 80+, raczej 80+, nie wiem, raczej 50+, zdecydowanie 50+. Po chwili wahania wybrałem pierwszą możliwość. Takie zaklinanie rzeczywistości. Odprawa, podczas której zaczęła się potężna burza z oberwaniem chmury. Jedno piwko na trzech za pomyślność i spać. Szybko usnąłem, ale wkrótce obudziła mnie następna burza, a potem jeszcze jedna. Ostatnia fala potęgi żywiołu przeszła niedługo przed trzecią, kiedy już zbieraliśmy się wstawać…

Rajcza, 10 sierpnia, 4:35 rano. Napieraaaaać! – bojowy okrzyk organizatora Krzyśka podrywa do startu prawie 500 zawodników. Godziny analizowania trasy, planowania strategii, wszystko to ważne, ale to już było. Nie myśl za dużo, bo zostaniesz myśliwym.

Chłodno, lekka mżawka, niektórzy palą czołówki, truchtamy kilka km asfaltem tempem zaleconym przez organizatorów, aby zmieścić się między pociągami. W półmroku rozpoznajemy się z Gosią z Warszawy, z którą biegliśmy razem kawałek trasy w listopadzie w Bełchatowie (serdecznie pozdrawiam!). Dawid i Michał wyrywają do przodu. Kiedy skręcamy w prawo w pierwszy podbieg na Rachowiec, robi się już jasno. Błotko, bagienko, skok przez potoczek. W zależności od nastromienia terenu bieg, marsz, bieg… tak już będzie do końca.

Za szczytem Rachowca od razu ostry zbieg. Pewny swoich umiejętności, nie zważając na błoto i śliską trawę ostro szarżuję w dół, wyprzedzając całe grupy zawodników. Na skutki nie trzeba długo czekać – krótki lot i ląduję na czterech łapach. Lewa przednia i prawa tylna obtarte do krwi, ale nie czuję bólu, od razu się podnoszę i napieram dalej. Może troszkę ostrożniej, ale dalej wyprzedzam.

Przelatujemy przez zamglony Zwardoń, w górę utwardzoną graniczną ścieżką przez Skalankę, dalej czerwonym szlakiem na południe, kilka mocniejszych podejść, na podbiegu trzymam się grupki, na zbiegu uciekam i dopadam następną, na kolejnym podbiegu… itd. W końcu ostatnie na tym odcinku podejście, chyba w najsilniejszym na całej trasie deszczu i chłodzie, na Wielką Raczę. Jacek, mordo ty moja! – wołam do rozpoznanego kumpla łodziaka przede mną już na schodkach do schroniska. Przyjechał do Ujsół późno wieczorem i dlatego się wcześniej nie spotkaliśmy. Obaj napieraliśmy w samych koszulkach i dopiero po wejściu do budynku zdajemy sobie sprawę, jak nas wychłodziło. Jacek mówi, że mam sine usta. Bierzemy po gorącej herbacie i kawałku ciasta – pomaga. Jacek dopiero co zaliczył kilka ultra biegów a za tydzień ma Grań Tatr, do tego oszczędza kontuzjowaną nogę, więc teraz „turystycznie” leci 50+. Tylko dlatego go dogoniłem. Zakładamy kurtki i wybiegamy w deszcz i mgłę. Życzymy sobie powodzenia i zaczynam szybki zbieg.

Z perspektywy czasu widzę, że na Raczy zapuściłem korzonki o kilka minut za długo, ale wtedy wydawało mi się to potrzebne. Podobnie na Przegibku, który w mojej głowie był tuż tuż, a naprawdę spory kawałek dalej. W ogóle miałem jakąś zaburzoną orientację, bo ubrdałem sobie że Racza jest tuż po 20 km, a ona była na 27. Teraz ostro nadrabiam czas, wyprzedzając kolejnych współzawodników, którzy minęli mnie kiedy rozkoszowałem się herbatką w schronisku. Deszcz przechodzi w mżawkę, ale cały czas biegniemy w chmurze. Kilometry mijają szybko. Skręt w lewo, mijam biegaczy wracających nawrotką, i po około pięciu godzinach od startu przekraczam pomiarową bramkę przy schronisku Przegibek.

Rzucam się na wodę, izotonik i szwedzki stół z wyżerką, bo następna taka okazja będzie dopiero na Glince, na 60 km. Czego tam nie ma – ciasto, drożdżówki, suszone owoce, batony, banany, pomarańcze… Chociaż jadłem i piłem po drodze, łykam wszystko po kolei. Znowu zmarudziłem o kilka minut za długo. Na odchodnym napełniam pod kreskę bukłak w plecaku, piję zdrowie wolontariuszy jeszcze jednym kubkiem izo i ruszam na świeżych siłach. Na nawrotce przybijamy piątkę z Gosią, która też ma w planie długą trasę.

Stąd już podobno rzut granatem na rozdroże na Rycerzowej. Rzut ten zajmuje mi niecałą godzinę od wyruszenia z Przegibka. Na ostatnim stromym podejściu w niejednej głowie zapewne rozegrała się walka, czy skręcić w prawo, czy w lewo. W ostatnich dniach przed biegiem powiedziałem przyjaciołom, że mogę stąd zadzwonić, miaucząc że mam dosyć i w ogóle świat jest do dupy i ja chcę do domu, a oni mają mi wtedy dać kopa i kazać cisnąć na 80+. Na szczycie nie mogę złapać polskiej sieci, ale to nieważne – czuję się znakomicie jak na 41 kilometr i jestem pewny w którą stronę skręcić. Niemniej ogromne dzięki tym, którzy wtedy czekali na mój telefon… To chyba gdzieś tu deszcz zupełnie przestaje padać. Pozwalam sobie na chwilę odpoczynku, gadam z miłymi wolontariuszkami, łykam n-tego już dziś batona i spadam niebieskim szlakiem w dół.

Spadam – to dobre określenie, bo jest stromo. Ale to dopiero przygrywka przed tym, co będzie. Po dłuższym w miarę równym odcinku wyrasta przed nami prawie pionowa ściana błota. Biegnący przede mną zawodnik mówi, że to już chyba owiany złą sławą Oszust. Naprawdę to dopiero Beskid Bednarów. Krok w górę, zjazd dwa kroki w dół, pazurami i zębami drę po tym śliskim gównie do góry, łapiąc się roślinności, kamieni i czego się da. Czasem trzeba obok ścieżki. Mój towarzysz ma kijki, więc jest mu trochę łatwiej i ucieka mi na parę metrów. Sam postanowiłem ich nie brać, żeby mi nie przeszkadzały na zbiegach, gdzie wiedziałem że mogę najwięcej zyskać. Ci co biegli za nami, coraz bardziej zostają w tyle.

Po wejściu jakichś 150 m w pionie długo biegniemy łagodniejszym, pofałdowanym grzbietem i doganiamy następną grupkę. Jest w niej dziewczyna, z którą kilka razy mijaliśmy się wcześniej na trasie. Dopiero po biegu się zorientuję, że musiała to być legendarna Marzka, niedawna zwyciężczyni Biegu 7 Szczytów na przerażającym dystansie 235 km! W końcu przed nami staje dęba jego wysokość Oszust właściwy we własnej osobie. Sprawia na mnie wrażenie podobnie trudnego do poprzedniej ściany, może i nieco łatwiejszego. Pokonuję go taką samą rozpaczliwą techniką, zostawiając całą grupę nieco za sobą. Na szczycie niespodziewanie wyrasta PK5. Przed rozstawionym namiotem żarzy się ognisko. Mówią mi, że jestem na 98 miejscu. Tak trzymać! Tabliczka 48 km wprawia mnie w małą konsternację, ale dziewczyny z obsługi twierdzą, że to już 50 kilos. Zawsze jakieś pocieszenie. Nie marnuję czasu i lecę w dół.

Krótki płaski odcinek i jest to, czego się spodziewałem, czyli równie stromy i równie błotnisty zjazd z Oszusta. Nie da się go pokonać szybko, bo bym się zwyczajnie sturlał. Pomalutku, na naprężonych do granic wytrzymałości nogach, udaje mi się zejść do podstawy w kontrolowany sposób. Kolana coraz bardziej dają znać o sobie. Teraz znowu płasko i mokro. Mamrocząc wielopiętrowe wiąchy, lecę na dzika przez środek sporego bagienka, woda do kostek, ale pieprzę to. Odwracam się, grupka za mną szuka obejścia, zostają, urywam ich z zasięgu wzroku.

Biegnę sam, zmęczenie coraz bardziej dochodzi do głosu. Na całym tym odcinku zgodnie z zapowiedziami nie ma taśm znakujących, trzeba się trzymać słupków granicznich i niebieskich oznaczeń szlaku. Niby proste, ale… W pewnym momencie lekko w lewo chyba odchodzi niewyraźna ścieżka, a ewidentna, rozjeżdżona przez ciężarówki droga biegnie lekko w prawo. Tam też podążam, ale po chwili nie jestem pewny swojej decyzji. Daleko przed sobą dostrzegam białą taśmę zwisającą z gałęzi nad drogą. Ufff… a więc jestem w domu.

Taśma jest stara i poszarzała. Na próżno szukam na niej znaku głównego sponsora dzisiejszego biegu. Za mną biegnie jeden zawodnik. Wołam do niego, że chyba jesteśmy w dupie. Za taśmą droga łączy się z jeszcze wyraźniejszą drogą, którą podbiegamy kawałek w prawo, a potem zawracamy w lewo, jeszcze z nadzieją, że może nie zabłądziliśmy. Mój towarzysz nieplanowanego zwiedzania Słowacji postanawia ściąć do trasy skosem przez las, ja nie ryzykuję i wracam tą samą drogą. Wychodzi nam na to samo, spotykamy się na rozwidleniu na którym się zgubiliśmy. Jest szybszy, leci naprzód i wkrótce tracę go z zasięgu wzroku.

Bluzgam w myślach na siebie i swoje umiejętności orientacyjne. Zmęczenie najtrudniejszym odcinkiem, dekoncentracja na łatwiejszym kawałku i tak to się skończyło. Dołożyłem sobie raptem niecały kilometr i kilka minut, ale to wystarczyło żeby przegoniła mnie cała grupa, którą wcześniej z takim trudem urwałem. No i miejsce w pierwszej setce chwilowo idzie się kochać. Oszust, ty oszuście…

Zaczynam mozolną pogoń. Na stromym podejściu i niedaleko za nim dochodzę ludzi, którzy wcześniej musieli być sporo za mną, bo ich przedtem nie widziałem. Pozostałe kilka kaemów do bufetu na Glince ciągnie się jak mokra beskidzka mgła, która cały czas nas otula. Dobrze oznaczony zakręt w lewo, krótki zbieg i wreszcie jest, sześćdziesiąty klocek, PK6. Tuż przed nim doganiam kogoś z mojej grupki. Reszta siedzi na bufecie, ale właśnie się zbiera. Po tempie ich startu widzę, że wcale nie są jeszcze słabi.

Na stoperze 9 godzin z groszami. Na stole buły z szynką – miła odmiana od słodkości, których wszyscy już mogą mieć dosyć na tym etapie. Z napojów do wyboru izotoniki i piwo bezalkoholowe! Łykam trzy kubki izo, piwko może poczekać, biorę bułkę, siadam na chwilę, ale zaraz wstaję, bo trzeba gonić czas, skończę szamać w biegu. Na odchodnym dowiaduję się od ekipy sędziowskiej, że jestem 104-ty.

Trasa cały czas po granicy, najpierw trochę asfaltem, potem znowu leśną ścieżką. Doganiam następną dwójkę, pozdrawiamy się i cisnę dalej. Fizycznie czuję się nieźle, ale najważniejsze, że ciągle mi się chce. Takie dystanse naprawdę biega się głową. Stwierdzenie oklepane jak koń nastolatka, ale jakże prawdziwe.

Długo nie ma żadnych stromych podejść, ale nawet te łagodniejsze pokonuję na ogół szybkim marszem, a na równym pociskam biegiem. Łapię kontakt wzrokowy z kolejną podgrupką, wkrótce ich mam, szybkie powitanie, zaraz mi znikają za plecami. Według moich obliczeń to już wszyscy z grupy. Ciągnę parę łyków wody z bukłaka, okazuje się że ostatnich – wężyk już nie zasysa, wysuszyłem wszystko. Następny błąd taktyczny, trzeba było to sprawdzić i zatankować na Glince. Dochodzę jeszcze jednego napieracza, nie widziałem go wcześniej. Pyta czy nie mam czegoś przeciwbólowego, bo sobie skasował kolano. Mówię żeby sobie wziął paracetamol z zewnętrznej kieszeni mojego plecaczka. Jacek w zamian ratuje mnie kilkoma solidnymi łykami izotonika z jego bukłaka. Życzymy sobie powodzenia, jeszcze dłuższy czas widzę go za mną. Gdyby nie kontuzja, pewnie bym go nie przegonił.

10 godzin i 40 minut na trasie. Liczę sobie, że to już musi być koło 70 kilometra. W głowie wszystko zlewa mi się w jeden strumień świadomości. Już sam nie wiem, czy bardziej czuję fizyczne zmęczenie, czy znużenie. Ale to nieważne, cały czas mam włączone myślenie zadaniowe. Był czas rozkminiania, teraz jest czas napierania. Wyjmuję z kieszeni telefon, krótka rozmowa w biegu, wyrzucam z siebie wszystkie emocje, dostaję potężne wsparcie, bardzo mi to pomaga.

Jak sen, jak ból, jak krzyk i łzy / Wolność, której nie zapomnisz / Ta ciemność pęka tak jak mur / Pomyśl, czy jesteśmy wolni… Koniec podejścia, przynajmniej na chwilę. Zza gęstej chmury prześwituje słońce. Zmęczenie pęka jak mur. Przechodzę w bieg. Przed sobą widzę następną ścianę, ale wiem że ją pokonam bez problemu, to już chyba ostatnie podejście przed Trzema Kopcami, do mety już tylko kilkanaście kilosów. Wszystko boli, ale to już nieważne, jest tylko wszechogarniająca wolność. Oczyszczenie, katharsis, czy jak to jeszcze nazwać. Uśmiecham się szeroko sam do siebie.

Trzy Kopce. Na rozwidleniu szlaków od dziewczyn z PK7 dostaję czarną opaskę za trasę 80+. Cała „moja” grupka gdzieś za mną, jestem 97-my, poprzedni zawodnik przebiegł ponad 10 minut przede mną. Czy jest jeszcze co gonić? Może po prostu wystarczy utrzymać miejsce? Do schronu na Lipowskiej podobno jest 20 minut biegiem, tam muszę zatankować, jestem odwodniony, nie mam nawet czym popić ostatnich żeli.

Do Lipowskiej jest 20 minut z hakiem. Hak ma kilkanaście minut. Wpadam do jadalni i proszę o pół litra kranówy, potem następne pół, szybko popijam oba żele. Na koniec biorę małe Brackie, najlepszy izotonik, wypijam duszkiem, ograniczam czas postoju do minimum. Przed schroniskiem pytam faceta, czy leciał ktoś z zawodów. Tak, trzech przed chwilą – odpowiedź daje mi kopa do szybkiego startu. Po kilku minutach ich mam – najpierw Jacka, któremu moja tabletka podobno trochę pomogła, a po chwili dwóch najszybszych z „mojej” grupki.

Ból w całych nogach jest już taki, że nie mogę zbiegać za szybko. Przynajmniej tak mi się wydaje, dopóki się nie odwrócę i nie zobaczę postaci biegacza, wyłaniającej się za mną z mgły. O nie, bratku, nie wygrasz ze mną w mojej koronnej konkurencji! Ból mija jak ręką odjął. Przyśpieszam na ostatnich rezerwach.

Dzwonek telefonu. Gdzie jesteś, napieraczu? – słyszę głos Michała. Zrobił niesamowity czas 11 godzin i kilkanaście minut, Dawid też rewelacyjnie pobiegł krótszą trasę. Podobno mam już niecałą godzinę do mety. Widzę realną szansę złamania 13 godzin. Czas i odległość szybko przelatują przed oczami, na horyzoncie jakiś biegacz, doganiam go, z jednego robi się dwóch, załoga PK8 na rozwidleniu szlaków potwierdza moje wyliczenie, że jestem 95-ty. Czarnym szlakiem trochę ponad 3 kaemy do Ujsół. Muszę zwolnić, bo już wszystko boli, ale widok wsi w dole na nowo dodaje skrzydeł. Dobrze otaśmowany skręt na nieznakowaną ścieżkę, znowu stromo, wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika walczącego z kontuzjowaną nogą. Już widać mostek i bramę mety.

Wypadam na asfalt. Jakiś sadysta wymyślił, że na metę nie wbiega się od razu, tylko trzeba zrobić sporą rundę uliczkami. Biegnę, a właściwie zataczam się jak zombiak. Wpadam na łąkę przed mostkiem i wydaję z siebie okrzyk cholernej, dzikiej radości.

* * * * *

Czas 12h47:48 (limit 15h30), miejsce 94 na 155 którzy ukończyli 80+. Jak na debiut w takim biegu chyba nieźle, bo na dłuższej trasie raczej nie było przypadkowych ludzi. Do zawodnika przede mną straciłem 15 minut, więc zwiedzanie Słowacji nie przesunęło mnie w dół tabeli. Wariacka pogoń pozwoliła mi dorwać wszystkich, którzy mnie wtedy minęli, a na zbiegu do Ujsół zyskałem kolejne 3 miejsca. Poza zgubieniem trasy, uważam że popełniłem 2 błędy taktyczne – zbyt długie kwitnięcie na Raczy i Przegibku oraz niesprawdzenie ilości wody w bukłaku na Glince. Fakt że na Raczy musiałem się rozgrzać bo mnie wychłodziło, ale jakieś 5 minut mogłem urwać. To samo na Przegibku, gdzie byłem w dobrej formie – trzeba było łapać żarcie i napierać, szamiąc w biegu. Jakbym zatankował na PK6, nie byłoby pić-stopu na Lipowskiej, czyli miałbym kolejne 5 minut do przodu (ale nie byłoby małego piweczka, a jakie to było przyjemne…). Nie licząc rozbiegowego odcinka i momentu zabłądzenia, tych co mnie wyprzedzili w czasie efektywnego napierania podczas całego biegu mogę policzyć na palcach jednej ręki (od Rycerzowej tylko 1 zawodnik), za to kiedy oddawałem się konsumpcji na Raczy i Przegibku, mogły mnie minąć całe tabuny. Wtedy mi się wydawało, że potrzebowałem tak długich postojów, przy ich skróceniu pewnie byłbym bardziej zmęczony, ale te w sumie kilkanaście minut dałoby mi szansę, nie mówię że pewność, zawalczenia o jeszcze kilka miejsc w tabeli. Wszystko to dobre lekcje na przyszłość.

Bieg ukończyłem zryty jak koń po westernie, czyli chyba jak zwykle dałem z siebie więcej niż wszystko. Moje niezbyt planowe treningi musiały przynieść jakiś skutek, bo z formą fizyczną nie było źle. No i jak zwykle nie zawiodła mnie psycha 🙂

To mój pierwszy górski bieg ultra, więc nie mam porównania, ale żadnych wtop ani niedociągnięć organizacyjnych nie zauważyłem. Super wyżerka na bufetach. A że tylko dwa na 87 km… to jest ultra, nie ma mientkiej gry, co potrzebujesz to zabierasz ze sobą! Do tego były przecież 2 schroniska. Brak taśm na niebieskim szlaku nie przeszkadza, organizatorzy użyli swoich wpływów i już dawno załatwili postawienie takich dużych białych betonowych oznaczeń z pomalowanymi na czerwono czubkami, które w zupełności wystarczą. Problematyczny skręt przed Glinką dobrze oznakowany. W jednym miejscu poputałem drogę, ale to wyłącznie przez swój błąd wynikający ze zmęczenia. Ekipa napieraj.pl i Pokojowy Patrol pomocni, sympatyczni i z jajem. Na takie zawody chce się wracać w przyszłych latach. Będę Chudzielca wszystkim polecał.

Wielkie dzięki wszystkim, którzy mnie wspierali przed i w czasie biegu – jeśli to czytacie, wiecie że o Was myślę 🙂

Wasz górski korespondent,

Kamil Weinberg

W relacji wykorzystałem fragment tekstu utworu „Sen” grupy My Riot.

Powiązane Posty