Co biegacz je?

To będzie babski wpis o gotowaniu. Takie mam nerwy, że muszę sobie coś smacznego ugotować. Więc odkręcam gaz, stawiam garnek z wodą i wsypuję zawartość. Jedzonko się gotuje, a ja zagajam. W zeszłym roku, stałam w Krynicy na mecie Biegu 7 Dolin i kibicowałam do samego końca. Taki się wtedy zrodził pomysł, by za rok w limicie, znaleźć się po drugiej stronie barierki. Tylko jak się przygotować, nie na 100km, bo to w 17 godzin nic wielkiego, jak się ma dwie pary butów. Chodzi o to jak się przygotować na góry. Dla osoby biegającej dotychczas z pulsometrem, na żelkach i w słuchawkach w uszach – góry to zupełna zmiana filozofii biegania. One potrafią się mścić na nowomodnych mieszczuchach. Nie ma dobrej literatury o górskim bieganiu, a większość blogerów i dziennikarzy biegowych, dopiero, co rozpoczyna swoją przygodę z ultra i ich opisy na razie bardziej adekwatne są do dystansu maratońskiego po asfalcie, niż do spotkania zamieci śnieżnej i burzy gdzieś na nieosłoniętym szczycie, w środku pięknej polskiej jesieni. Góry to żywioł, biegi ultra po prostu zalicza się dla duszy i walczy do końca. Dla mnie niezrozumiałym byłoby zejście z trasy, w przypadku innym niż przekroczenie limitu, a limity są takie, że i na czterech da się radę, jeżeli ma się oczywiście, od początku świadomość, w czym się bierze udział. Ja swoje przygotowania zaczęłam od zmiany nawyków biegowych – zaczęłam biegać naturalnie. To wszystko. Nie są to moje dziwne wymysły. Na wiosnę ucięłam sobie krótką, niespełna dwugodzinną gadkę na temat gór z Wiktorem Kawką. Nie lubię tego zwrotu, ale napiszę -kto zna, ten wie.
Jakie były założenia:
1.    Nie dam rady 17 godzin spędzić w pozycji pionowej na samej chemii i pseudo cukrze – żelki mamiące umysł, są dobre na krótkie dystanse w granicach 4000kilokalorii, na ultrasie stracę z 10000 i muszę swój organizm przyzwyczaić do przyjmowania prawdziwego żarcia podczas wysiłku. Nauczyć się takiego tempa, by nie było po tym zwrotów. Muszę kontrolować ilość przyjmowanych kalorii, nawet gdyby mózg odmawiał takich czynności.
2.    Zero muzyki w uszach, to góry mają pochłaniać całą uwagę. Dochodzi jeszcze problem współbiegaczy, którzy może będą potrzebować jakiegoś wsparcia i ja ich nie usłyszę. Tak miałam na Koralu, gdy na 36km musiałam iść w krzaki i poprosiłam biegnącą obok mnie dziewczynę, by się zwyczajnie obejrzała, czy dałam radę wstać z kucków, a ona pokazała na słuchawki i że nic nie słyszy.
3.    Zero zaufania do innej elektroniki, trzeba się nauczyć biegać na tzw. czuja. W każdym momencie biegu należy samemu wiedzieć, jakie się ma tempo i tętno.  Chodzi o ciągłe zmuszanie mózgu do pracy podczas biegu.
4.    Dla mnie najtrudniejsze, orientacja w terenie. W górach nie ma tak, że biegniesz po tasiemkach. W chwili największego zmęczenia, zwątpienie nadchodzi, gdy nie wiesz gdzie jesteś. Całą trasę biegu musisz znać na pamięć i nie liczyć na pomoc organizatora, jakbyś się gdzieś zgubił.
5.    I po piąte najważniejsze, trzeba te góry pokochać. To wszystko musi mieć większy sens, niż czas, dystans i przewyższenie.
Jak mi szło:
Ad 1 – tak się złożyło, że przy okazji Łódzkiego Maratonu, zapiekło mi się z jakimś tam żelkiem wiodącym. Ale, żeby mi się podstawnie zapiekło, zrobiłam krótki rekonesans po środkach suplementacyjnych w jakimś obowiązkowym krajowym rejestrze. I wyszło na to, że zajadam samą reklamę, ciężką chemię lub wakacje na Seszelach prezesa koncernu farmaceutycznego. Przez całą wiosnę i lato nie kupiłam żadnego izotonika , czy żelka. W trakcie treningów, za radą Jadzi, ssałam kostki cukru, a bo biegu piłam wodę z miodem i cytryną. Poszłam dalej, nie zjadłam żadnego zżelowanego jogurtu, czy serka homogenizowanego. Nie zjadłam grama wędliny, ale kiełbasę już tak. Jeszcze, nie jadłam ziemniaków, bo nie lubię. Surówek też nie lubię. Przestawiłam się na to, co dla mnie naturalne – zestaw za 5,50 z maca. Co prawda z frytkami, ale to nie są podobnież prawdziwe ziemniaki. W dniu, w którym był trening – w pracy zamiast kanapki, zalewałam sobie kuskus wrzątkiem. Po, jedno piwo – celem uwiarygodnienia historii. Na dłuższe wybiegi, tak jak mi doradził trener zabierałam kanapki z dżemem, lub takie, co lubię – z żółtym serem i salami. Efekt tej diety, jest taki, że schudłam 5 kilogramów. Jeżeli nic sobie do zimy nie złamię, to znaczy, że nie mam żadnej awitaminozy i to była dobra dieta. Jedzenie tylko tego, co się lubi i w porach jak popadnie, sprawiło to, że nie rozbolał mnie brzuch od wiosny ani razu i ogólnie głodna też raczej nigdy nie jestem. Podobnież afrykańscy biegacze jedzą tylko i wyłącznie papkę z mąki kukurydzianej i ta mono dieta generuje ich wytrzymałość. U mnie jest to salami i żółty ser, do trawienia, którego przyzwyczaiłam swój organizm podczas wysiłku – jest to taka bomba kaloryczna, że na ultra z takim odżywianiem na sto procent nie odjadę.
Ad 2 – biegać bez muzyki, sprawa teoretycznie niewykonalna, załatwiła się sama po wypraniu MP3 w pralce.
Ad3 – bieganie bez endo i pulsometru. Tyle już biegam i tak mam obiegane wszystko, dookoła, że w każdej chwili wiem, w jakiej odległości jestem od domu. To jest małe oszustwo, bo po prostu, wizualizuje sobie dawne zapisy treningów i takie tam inne upubliczniane na fejsie. Kontrola tętna, tu warto wsłuchać się we własne ciało, ono naprawdę nie jest takie głupie. Nawet teraz, jak biegam bez pulsometru, pika mi coś w głowie powyżej 170.
Ad 4 – orientacja na zmęczeniu. Tu jest jeszcze wiele do zrobienia. W niedzielę zrobiłam sobie mały test. Były zawody na orientację , w Parku Poniatowskiego. Było 9 punktów. Postanowiłam wbić sobie mapę, przed startem, do makówki, wytyczyć trasę i biec na pamięć, w trakcie biegu nie patrząc na mapę. Wyszło na to, że źle zinterpretowałam 8 pkt. Zupełnie nieświadomie i ogromną pewnością nie popełnienia żadnego błędu. Dla wyjaśnienia napiszę , że punkt ten był zlokalizowany na trasie parkrunu i tak też go sobie wrzuciłam do pamięci. Pomyliłam się w najbardziej oczywistym kawałku trasy, bo byłam zmęczona.
Ad 5 – zajęta sobą, dietą, kupnem plecaka, możliwościami ciała – zapomniałam o górach i nie zawołały w tym roku. Czy warto było być w tej 200 osobowej grupie, co nie ukończyła 7Dolin w tym roku, lub rozpaczliwie, a nie planowo walczyć z limitem, pewnie nie warto. Nie zawołały w tym roku, zawołają w następnym. Czekam na relację Kamila, dla osłody duszy. A,że miało być o jedzeniu – to, co biegacz je? Biegacz je świr.

Powiązane Posty