Celebrytka od siedmiu boleści

Jestem biegową celebrytką. Jak ktoś o tym nie jeszcze wiedział – to już wie. W grudniu bolało mnie w krzyżu. W styczniu strzykało w barku. W lutym zaczęły się problemy z achillesem, które w marcu zapromieniowały na kolano. W kwietniu odezwało się udo, a teraz w maju nie kręci mi się w biedrze. Co taka pokrzywdzona przez los osoba może robić w biegowym świecie? Ano może ino być i świecić blaskiem. Więc trzymam się tej opcji wszystkim siłami – jestem gwiazda i już. To taki wstęp względem tytułu wpisu. A teraz ulubione na blogach – co poszło nie tak? Ano nic nie poszło nie tak. Ubiegły weekend jak na celebryckie bieganie był po prostu wdechę. To teraz znowu ulubione na blogach – no to po kolei.
Sobotniego ranka nic nie wskazywało, że będzie jazda bez trzymanki aż do następnego poranka. Rano miał być parkrun , wieczorem noc muzeów (taki ukłon do peselu) i w niedzielę autobusowa wycieczka krajoznawczo-turystyczna (też ukłon względem peselu). W sobotę z rana ubrałam się ciepło, przypięłam Muchę do sznurka i razem udałyśmy się piechotą do magli. Bo parkrun to biegowe magli. Więcej gadania niż biegania. Zaczepiam Tomka Gulę – kulos mnie boli na pocałości. Tomek wzrusza ramionami. Podchodzi Badyl – Tomek masz jakiś lek na starość? Razem z Badylem dostajemy receptę adekwatną do naszych problemów, którą poniżej przytaczam w całości:

W poradniku młodego zielarza
Napisanym dla szczęścia ludzkości
Pewien przepis się stale powtarza,
A zawiera on sekret młodości:
Kwiat rumianku, liść pokrzywy,
Ziele bratka, pieprz prawdziwy,
Pestki z dyni i borówki,
A do tego sok z makówki,
Owoc głogu, dzikiej róży
I tymianku liść nieduży.

Zsuszyć, skruszyć, zmielić, zwarzyć,
Podgrzać, zalać i zaparzyć.

A gdy wywar jest gotowy,
To po rozum pójść do głowy,
Nie próbować, wylać, nie pić,
Tylko słońcem się pokrzepić.
Umyć głowę zimną wodą
I zachować formę młodą

Biegać, skakać, latać, pływać,
W tańcu w ruchu wypoczywać.

Biegać, skakać, latać, pływać,
W tańcu w ruchu wypoczywać.

Prawda nad prawdami. Za pleców Tomka wychyla się Magda. Mówi, że jest dobrze –  u Kasi wszystko w porządku. To piękna wiadomość. Kasia – córeczka Tomka i Magdy dwa lata temu zachorowała na białaczkę i teraz  wychodzi z choroby. Biegaliśmy dla Kasi dwa razy parkrun, oddawaliśmy krew. Super informacja. Aż chce się biegać z radości.

Następną osobą którą zagaduję w magli jest Janeczka. Zaraz po parkrun jadą z Rysiem na Textilcross. Ja o Textilcrosie zapomniałam zupełnie. Ale,ale. Mogę się zabrać z nimi i potem jakoś zamataczyć z pakietem na bieg, bo go nie mam i kasy też nie mam w wystarczającej ilości przy sobie. Przed chwilą dostałam receptę oraz kopa żeby biegać, więc muszę biegać jak najwięcej. Kalkuluję swoje możliwości i wychodzi mi, by dać radę na Textilu,  parkrun muszę skrócić  do jednego okrążenia.

Jedziemy do Arturówka. Tam jakoś, metodą na celebrytę udaje mi się zdobyć numerek. Bieg jest kameralny i wyjątkowo nie trąci myszką jak niektóre poprzednie edycje. Jest miło. Las przepiękny. Liście na drzewach prawie już w całości w docelowej wielkości. Ścieżka jakoby świeżo muśnięta wiosennym wiatrem– czyściutka na maxa. Oznaczenie trasy dyskretne. Za ostatnim zawodnikiem jedzie przystojny rowerzysta, a nie tyrkające kładzisko z zapleczem medycznym, że niby ostatni zawodnik miałby zalec na noszach niedobiegniewszy mety. Przede mną truchta  grupka aturówkowo-nowosolniana. Gaworzą między sobą radośnie o przysłowiowych tyłach Maryny. Zero spinki, wszystko tak jak lubię (używając medialnej mowy). Na mecie – medal, bułeczki i tradycyjne na tym biegu losowanko.  Do wyniesionych z poprzednich edycji wartości w postaci : kilograma włóczki, kocyka, obrusa, podusi, torby sportowej doszła tegoroczna wartość w postaci kompletu do ping-ponga.
Wraz z końcem losowania kończy się ulewa i zwijamy się do domu.

W domku jestem o 14.30. O 17.30 muszę wyjść na zwiedzanie obiektów muzealnych i innych takich tam kultur wysokich. Mam trzy godziny na drzemkę i przemyślenia. Więc myślę – pan doktor rano przepisali – biegać, skakać, latać, pływać.
Biegać – pobiegałam. Pływać – popływałam – w kroplach ulewnego deszczu w Arturówku. Skakać – będę zaraz – od atrakcji do atrakcji. Latać – właśnie, nie mam biletu na nocne latanie. Ale jestem celebrytka. Dzwonię do Lesiaka – podwieziesz na Lotnisko? Celebrytom się nie odmawia.
To tak – zdrzemnę się teraz z godzinkę, potem w godzinach 18-21.30 rozerwę się kulturalnie. O 22.00 podjedzie Lesiak i pojedziemy na Lotnisko.

Z kultury na pierwszy ogień poszedł Kościół Św. Mateusza. Krótki koncert organowy i ciekawa opowieść o historii parafii i architekturze kościoła. Zeszło 50 minut, bo jeszcze spotkałam koleżankę z podstawówki. Potem Muzeum Włókiennictwa – nowe wystawy stałe w Skansenie i w starym obiekcie – właściwej Białej Fabryce – Triennale Tkaniny. Zeszło z 50 minut, bo było ciekawie. Następnie Muzeum Oświaty i koncert uczniów szkoły muzycznej na dziewięć akordeonów. Koncert odbywał się w niespotykanej na innych występach scenerii klatki schodowej. Zeszło 50 minut bo było fantastycznie. Problem miałam tylko taki, że nie było miejsc siedzących i musiałam stać. Tylko czy stać na tej nodze co boli, a zdrową oszczędzać na Lotnisko. Czy stać na tej co nie boli, co wydawało by się rozsądniejszym rozwiązaniem, ale nie w tym konkretnym przypadku. Na obu nogach stać nie mogłam – było za mało miejsca. Następnie udałam się do Willi Richtera  – do hufca ZHP.  Nie zeszło mi 50 minut, bo rezydowali tam harcerze z I LO a nie przedłużając – jestem  z innego klubu.

Wróciłam do domu. Przywdziałam stój sportowy. Zajechał Lesiak i po kwadransie wylądowaliśmy na Lotnisku. Andrzej odebrał swój pakiet. Ja swój też. Po prośbie – tradycyjnie na tzw. celebrytę.
Mówią  – darowanemu koniowi….więc kadzę 🙂

Lotnisko jest fajne. Przynajmniej raz w biegowym życiu trzeba je przeżyć, celem kompletacji biegowych doświadczeń. To jak najeżdża z drugiej strony pasa startowego wóz techniczny, a za nim sznureczek śmigaczy, jak księżyc wychyla się za chmury, jak lśni w oddali oświetlona światłami nawigacyjnymi panorama całego miasta – trzeba poznać empirycznie jak chce się być pełnowartościowym biegaczem z Miasta Łodzi. Może tylko krawat zawiązałabym na odwrót, ale to szczegół taki.
Kończy się bieg. Zalegamy z Lesiakiem na fotelach ledwo żywi ale szczęśliwi. Lesiaka też olaboga boli w stawie kolanowym noga.

W domu jestem właściwie o świcie. Krótka drzemka. Niedzielnym rankiem udaję się na autokarową wycieczkę krajoznawczą. Całą drogę dosypiam i budzę się w Krainie Robaka. Serio – Ujazd i tamtejsze robale trochę, powiedzmy – kasy szkoda. Potem jedziemy do Rogowa i tu jest już spoko. Wszystko w rozkwicie. Następnie jedziemy do Wiączynia przyjrzeć się polskiej tradycji komunistycznej. Komunii w ośrodku organizowanych jest chyba z tuzin. Jedne we wnętrzach restauracyjnych, inne w konferencyjnych. Są komunie namiotowe i lokalizowane na antresolach oraz tarasach. Są powozy i przewozy komunijnych dzieci bryczką. Zazdrość bierze w kontekście tego celebryckiego wpisu. A w kontekście komunii własnej i jak dotąd jedynej, gdzie zaopatrzona w nowiuśki zegarek , pokrzepiona domowym rosołem w tzw. dużym pokoju zostałam przebrana w normalne ciuchy i zwyczajnie wyrzucona na dwór – to wspaniałych rodziców mam.

O godzinie 19.00 docieram do domu. Na wejściu spotykam sąsiadkę. Sąsiadka mówi: – Widziałam Panią w TVN na takim biegu po lotnisku. W Faktach albo w TVN24. Na OGÓLNOPOLSKIEJ. Był wywiad z Panią. To prawda. Udzielałam się słownie do kamery na hali lotniska. Osobiście z celebryckiego punktu widzenia trzymałabym się tych Faktów.

Na koniec jeszcze raz cytacik :

Biegać, skakać, latać, pływać,
W tańcu w ruchu wypoczywać.

Czy cały ten radosny weekendzik pomógł na ból nogi? Odpowiedź znacie sami – bardziej nie boli.

A  morał? – U Kasi wszystko ok. Hurra, hurra, hurra.

Powiązane Posty