Bomba z opóźnionym zapłonem – Łódzki Maraton 2014

Rock’n’roll umarł, rock jest martwy… – już z daleka słychać z głośników przy wbiegu do lasku na Biegunowej. Może i umarł, ale ja jeszcze nie zdechłem. Wbrew pesymistycznemu tekstowi, dynamiczny kawałek Grabaża i Pidżamy Porno mobilizuje do napierania. Za zakrętem ostatnie 3 km prostej do samej Areny. Planowane 3h39 dawno poszło się kochać. Co za różnica czy zrobię 3h42 czy 3h47, życiówkę i tak poprawię. Mógłbym przejść w marsz, w końcu nic by się nie stało. Po co więc jeszcze walczę?

* * * * *

Połówka w Pabianicach trzy tygodnie wcześniej poszła aż za dobrze. Z przeliczników wychodził mi potencjał na 3h35 albo lepiej. W aż tak dobry wynik nie wierzyłem, ale zrobiłem ostrożnie optymistyczną rozpiskę na 3h3x (x = ?), zakładającą 1h50 po pierwszej, dużo trudniejszej połówce i możliwość przyśpieszania do końca.

Godzina 9:00. Słoneczko świeci, temperatura idealna. Dycha leci prosto, my skręcamy w Konstantynowską i do centrum. Pierwszy km miał być z zającami na 3h45, ale nie czekam i od początku ruszam przed nimi. Do 10 km zgodnie z planem średnio po ok. 5:15 według dobrze rozstawionych znaczków. Pętelka wokół parku, powrót Północną, Plac Wolności, tuż przed nim przybijamy piątkę z kolegą Piotrkiem znanym mi z łódzkich biegów, który wyrywa do przodu i tyle go widzę. Jeszcze tylko Rewolucji i ani się obejrzałem i już jestem po drugiej stronie miasta.

Strykowska. Długi podbieg jednym pasem jezdni obok stojących w korku samochodów i tirów. Smród życia. Z ulgą witam skręt w Wycieczkową, chociaż tu się dopiero zacznie „najciekawsza” część Łódź Maratonu, czy może Łodzi Maratonu? Biegnę w Łódź Maraton, Łodzi Maratonie? Jak ma być międzynarodowo to niech konsekwentnie będzie Lodz Marathon, z polską wersją Łódzki Maraton, bo tak jak jest to ni w rzyć ni w oko, ani po polsku ani po angielsku… Z tej rozkminki w stylu Miodka wyrywa mnie pierwszy z łagiewnickich podbiegów. Niech będzie, biegnę w Łodzi maraton. Nawet brzmi gramotnie.

Planowo zwalniam, starając się utrzymać intensywność. Na długaśnym zbiegu aż do dołka przed Okólną nogi same niosą po 4:55 jak w rozpisce, albo nawet lepiej. Fajnie się biegnie ulicami przecinającymi moje leśne tereny treningowe. Dłuższy czas lecimy razem ze znanym mi z widzenia Adamem, który mi zawsze odskakuje pod górę, a ja go doganiam z górki. Na półmetku po pierwszym z dwóch masywnych podbiegów na Łagiewnickiej mam pół minuty nadróby do planu.

Drugi podbieg jeszcze wporzo, dopiero na Sowińskiego pierwsza kilkusekundowa strata. Zgierska dołek-górka, Teresy i Kalinowa przez Berlinek cały czas lekko w górę, tego nie zaplanowałem. Tu rozpiska zaczyna się sypać na dobre, na każdym kilosie po kilka sekund w plecy do zakładanych na tym odcinku 5:05. Ostatni raz wyciągam ją z kieszeni na Pojezierskiej. Na Włókniarzy, chociaż jest prawie cały czas równo albo w dół, koryguję tempo na bieżąco na 5:10-5:15 i staram się je utrzymać do następnego znaczka. Podobno tu było pod wiatr, ale tego nie odczułem. A może odczułem, nie zdając sobie z tego sprawy. Tu już wiem, że złamać 3h40 będzie bardzo trudno. Łagiewnicka bomba zadziałała z opóźnionym zapłonem.

Mięśniowo trzymam się dobrze, tylko oddech jakby krótszy. Zupełnie odwrotnie niż w zeszłorocznym debiucie. Nie jestem sam w swoim cierpieniu. Chociaż wyraźnie zwolniłem, wyprzedzam coraz więcej maszerujących. Na Alei Unii i Maratońskiej widzę, że prawie wszyscy już wracający szybsi znajomi są sporo do tyłu do przedstartowych założeń. Stawiam sobie cele pokonania kolejnych kaemów w 5:20, potem 5:30. Najwolniejszy chyba wyszedł coś koło 5:40. Tu już wiem że zejście poniżej granicy przyzwoitości, czyli 3h45, będzie dużym wyzwaniem.

Czy na zeszłorocznym maratonie, czy też górskich ultrabiegach, wszystkie kryzysy jakie dotąd zaliczałem to było wykończenie mięśniowe. Teraz się pierwszy raz zajechałem kondycyjnie, chociaż nogi wciąż podają. Co poszło nie tak? Trenowałem po swojemu, ale dużo mocniej niż rok temu. Bardziej na jakość niż ilość. Pod maraton, dychę, ultra, wszystko naraz… może to te dziesięć srok za ogon? Może szczyt formy wypadł w Pabianicach, bo już na dyszce w Julianowskim czułem się jakoś nie halo? A może to tylko te pieprzone Łagiewniki? Na poprzedniej trasie bym spoko urwał te kilka minut więcej…

Wreszcie upragniona nawrotka. Zaraz za nią po drugiej stronie barierki widzę kicające wielkanocne zajączki z balonikami, razem z całą grupą na 3h45. Wydają się być kilkadziesiąt metrów za mną, jakby miały mnie za chwilę dorwać. Zajec Badyl coś krzyczy, dopinguje mnie. Nu pogodi! Zesram się, a nie dam się! Jakimś cudem udaje mi się przyśpieszyć. Mam wrażenie że człapię żółwim tempem, ale i tak mało kto mnie wyprzedza, o wiele częściej sam łykam jeszcze bardziej wyprutych współzawodników.

Srebrzyńska, 38 km. Trzeba trzymać fason, bo czekają Mama i Babcia. Dostaję kawałek czegoś słodkiego z domowego wypieku, pierwszy konkret po trzech żelach i samej wodzie na bufetach, trzeba przyznać że doskonale obsługiwanych. Coraz więcej ludzi maszeruje. Lecę skokami, wypatrując sobie kolejne ofiary do dogonienia. Pomaga doping kibiców, jest ich chyba sporo więcej niż rok temu.

Rock’n’roll umarł, rock jest martwy… – już z daleka słychać z głośników przy wbiegu do lasku na Biegunowej. Może i umarł, ale ja jeszcze nie zdechłem. Wbrew pesymistycznemu tekstowi, dynamiczny kawałek Grabaża i Pidżamy Porno mobilizuje do napierania. Za zakrętem ostatnie 3 km prostej do samej Areny. Planowane 3h39 dawno poszło się kochać. Co za różnica, czy zrobię 3h42 czy 3h47, życiówkę i tak poprawię. Mógłbym przejść w marsz, w końcu nic by się nie stało.

Po co więc jeszcze walczę? Głupie pytanie. Po to samo, co w innych sportach, na różnych etapach życia, w pozostałych życiowych sytuacjach. Dać z siebie maksa, złachać się w trupa, poczuć że żyję! Jeden znajomy mnie wyprzedza, trzymam się za nim ile się da. Doganiam paru kumpli, którzy już ledwo człapią, próbuję ich zagrzać do walki do końca. Długą agrafkę przed Areną już znam z zeszłego roku, nie robi na mnie wrażenia. Łykam na niej jeszcze trzech, czwartego na czerwonym dywanie metr przed metą. Nie mogę utrzymać pionu, muszę się na kilka minut położyć na glebie. Taaak, dbam o zdrowie…

Druga połówka miała być szybsza od pierwszej, wyszła 2.5 minuty wolniej. Tylko dwie i pół minuty. Jest dobrze. 3:42:09. I tak miało być bez parcia na cyfrę. Luz w dupie i napierać!

Pozdro!

Kamil

Powiązane Posty