Po Biegu Wdzięczności cały tydzień bez biegania, żeby wszystko zupełnie przestało boleć. Cel osiągnięty, więc wczoraj w Wiączyniu wystartowałem. Przedtem tylko lekkie rozbieganie z psem w sobotę. Po wynikach z zeszłego weekendu pełen optymizm. Wiadomo, na życiówkę nie liczyłem, ale na zejście poniżej 48 minut jak najbardziej. Trochę zweryfikowałem te założenia jak się dowiedziałem że na trasie panują warunki „prawdziwie przełajowe”. Słoneczko grzało, zgromadzona po ostatnich kilkudniowych deszczach woda parowała, mikroklimat jak w tropikalnym lesie deszczowym. Od początku fajne błotko, nie przejmowałem się i leciałem na dzika przez kałuże i bagienka. Po drodze kilka zwalonych drzew do przeskoczenia. Chyba każdy się zastanawiał, czy są specjalnie przygotowane przez autora trasy (pozdro, Kondor!). Pierwsze 2 km spokojnie po 4:45-4:55, tzn. w zamierzeniu spokojnie, bo nawet takie tempo się okazało dla mnie wczoraj za szybkie. Na 3 km chlup przez rów z wodą i dalej długi odcinek z błotkiem do kostek. Potem łatwiej, ale i tak każdy km wychodził po 5 minut albo jeszcze wolniej. Jak na 6 km złapałem międzyczas 30:00 i czułem że nie bardzo dam radę przyśpieszyć, to zacząłem wątpić że rozmienię 50-tkę. Wtedy się odezwał drugi głos w głowie – co, popelinę chcesz zrobić, głupiej 50-tki nie złamiesz?
Głowa chciała, nogi mogły, ale płuca były bliskie wyplucia. Na każdym następnym km dochodziło po parę sekund powyżej 5:00 i na znaczku 9 km miałem 45:12. Dobra, znam swoje możliwości na końcówce, może nie będzie piątki z przodu. Przyśpieszenie, ostatnie kilkaset metrów gaz do dechy i z obłędem w oczach wpadłem na kreskę, jakbym walczył o lepszą sprawę. Ostatni kilos w 4:33, całość w 49:45 netto. Padłem na glebę obok mety na kilka minut, aż podeszła mnie trącić noskiem i polizać jakaś kudłata psina, która widać poczuła się bernardynem.
Gwoździem programu był dla mnie koński prysznic, czyli gumowe węże przy wyjściu ze stajni. Klimat jak w wytrzeźwiałce. Rozebrałem się do majtek i wziąłem pełną kąpiel w zimniutkiej wodzie. Sama radość. Potem dobre żarełko i odpoczynek w dobrym towarzystwie biegowych znajomych.
Czas żałosny, półtorej minuty gorszy niż w Justynowie, gdzie było wprawdzie sucho ale mocno pagórkowato. Tygodniowe roztrenowanie, człowiek nieprzyzwyczajony do biegania w ciepełku, trudny teren – widać tak miało być. Nie ma co deliberować, trzeba zapieprzać bo Pietryna czeka, a potem Ozorków, gdzie w planie mam 50-tkę!
Pozdro,
Kamil