Biegiem z Częstochowy do Łodzi – Stef dla Leo

Bieliki – czyta Ania z ekranu swojego telefonu. To pierwsza wiadomość od pół godziny. Być może ostatnia, bo wcześniej Stef pisał, że bateria mu zdechła. Jest czwarta rano, a my już długo krążymy po wioskach i pustkowiach gdzieś na południe od bełchatowskiej odkrywki.


Z informacji od Stefa wyglądało, że znalezienie go będzie proste, dopóki nie zadzwonił, że jest gdzieś w lesie, asfalt się skończył i ma przed sobą piaszczystą drogę. Pytał, czy ma biec prosto czy w lewo. Coś mi się nie zgadzało. Pojechaliśmy jego planowaną trasą, a jego ani śladu. Cały czas asfalt, nie było też kapliczki na rozstaju, o której wspominał. Spróbowałem wejść w jego buty. Zacząłem rozkminiać, że może przeszedł jedno skrzyżowanie w kształcie T i następne pomylił z tym pierwszym… w końcu Belg mógł nie odróżnić Wiewca od Woli Wiewieckiej.

 

Pojechaliśmy tym tropem. Do pewnego momentu wszystko się mniej więcej zgadzało, była kapliczka na rozstaju, długi las, tylko… zamiast końca asfaltu było skrzyżowanie. Przez ekstrapolację oceniłem, dokąd dojechaliśmy nieoznaczoną na mapie drogą. I wtedy Stef ponownie napisał.

* * * * *

22 sierpnia o 18:30 Stef rozpoczął w Częstochowie swój bieg, aby zbierać środki na leczenie małego Leo. Z zebranej sumy wyszło mu 139 km z hakiem – im więcej, tym dalszą odległość miał przebyć. Więcej o całej akcji napisałem wcześniej na blogu. Teraz dystansu mu już nie wydłużymy, ale nadal możemy wspomóc Leosia, wpłacając datki na konto:

Fundacja Pomocy Osobom Niepełnosprawnym „Słoneczko”
Stawnica 33, 77-400 Złotów
Nr rachunku: 89 8944 0003 0000 2088 2000 0010
Cel: Darowizna na rzecz Leo Hueckel-Śliwińskiego 36/H

* * * * *

Znajduję na mapie Bieliki. Jedziemy tam najszybciej jak się da. Malutka wioska z jednym skrzyżowaniem. Na skrzyżowaniu przystanek. Na przystanku… brak Stefa. Dwieście metrów dalej koniec wsi. Zawracamy, jeszcze raz przejeżdżamy koło przystanku. W świetle reflektorów, niczym duch, pojawia się znajoma postać.

Wygląda na wykończonego, ale mówi, że najgorszy kryzys ma za sobą, a przed chwilą rozwinął najwyższą prędkość od startu, kiedy gonił go pies. Godzinę temu zaliczył drzemkę na jakimś innym przystanku. Kiedy otworzył oczy, wydawało mu się, że widzi kogoś śpiącego obok niego. Gdy się ponownie obudził, towarzysza już nie było. Może miał zwidy ze zmęczenia? Biegł zgodnie z planem, do Bielików dotarł według wydruku z guglowej mapy dróżkami, których nie było na mojej.

Jest 4:45, niebo nad północno-wschodnim horyzontem się rozjaśnia. Przed nami jeszcze jakieś 90 kilosów. Po dłuższym odpoczynku Stef i Ania maszerują do najbliższego skrzyżowania, gdzie ja już czekam z samochodem. Teraz kolej na moje zającowanie. Przez kolejne 10 km biegniemy z krótkimi przerwami na marsz, naprzeciw słońcu wschodzącemu nad Górą Kamieńsk.

Ania czeka przy drodze. We dwójkę dojeżdżamy do początku skrótu przez las, gdzie wkrótce przybiega Stef. Teraz oni przejdą 6 km wzdłuż rzeczki aż na drugą stronę jeziora Słok, dokąd ja dojadę szosą naokoło.

Nad jeziorem zaliczam drzemkę na rozłożonym siedzeniu, aż obudzą mnie nadchodzący towarzysze. Z Łodzi wyruszyłem prosto po nocnej sztafecie Szakali, więc to pierwszy sen od ponad doby. Znowu wcielam się w rolę zająca aż do Bełchatowa pilnując, by przerwy w marszu trwały 20 sekund. Na stacji benzynowej robimy następny dłuższy postój.

Wypoczęty zawodnik (o ile można mówić o wypoczynku) chce teraz kilkanaście kilometrów przebiec sam. No i przebiega, naprawdę zacnym tempem, mimo mocno przygrzewającego słoneczka. Prosi o przerwę gdzieś na wiejskiej drodze, gdy już naprawdę ma dosyć i według jego wyliczenia ma już setkę w nogach. Przelicza jeszcze raz i wychodzi tylko 95…

Następna dycha będzie moja. Ania siada za kółko i jedzie na umówione miejsce przed krajową drogą Piotrków-Łask. Mijamy punkt, w którym do mety pozostał dystans maratonu, a wkrótce potem rzeczywisty punkt setki. Zaraz odpoczniecie od asfaltu – przychodzi wiadomość od Ani. Usiana drobnymi kamykami bita droga przez lasy i pola wymusza jednak inne stawianie stóp, a Stef już jest na tym etapie, że go wszystko boli. Proporcje biegu do marszu zmieniają się coraz bardziej na korzyść tego drugiego. Zastanawiamy się, czy dotrzemy do celu przed północą. W międzyczasie drużyna Biegiem po Piwo przesyła słowa wsparcia i melduje z piotrkowskiego Jana Olbrachta, że raczy się tym, po co przybiegła tam aż z Łodzi.

Po przekroczeniu krajowej 12-tki dalej zającuję. Pabianice na mapie są tak blisko, a w rzeczywistości tak daleko. W lesie komary próbują nas zjeść żywcem, a Stef próbuje truchtać. Coraz rzadziej i coraz krócej. What’s written on your T-shirt? – rzucam – wydrukujemy ci nową z napisem Spacerkiem po Piwo! Na moje darcie łacha reaguje uśmiechem. We wsi o seksownie kojarzącej się nazwie Mierzączka Duża zamieniamy się z Anią, która doprowadzi naszego zawodnika aż do pabianickiej obwodnicy.

Za wiaduktem widzę już, że Stef coraz ciężej walczy o każdy krok, chociaż trzyma równe tempo około 5 km/h. Schemat sprzed paru godzin, 20 sekund marszu na kilka minut biegu, jest podobny, tylko że zamiast biegu mamy marsz, a w miejsce marszu – siedzenie. Ania czeka na parkingu przed marketem w Pabianicach. Jeszcze przed granicą miasta został nam dystans półmaratonu. Zapada zmrok. Stef zawziął się, że do samochodu dojdzie jednym rzutem.

Na parkingu rozgrywają się sceny jak z niedawnej epopei Darka Strychalskiego na Badwater. Stef rozkłada się przy samochodzie na dmuchanym materacyku i przykrywa się cały śpiworem. Zdejmuje buty, stopy ma poobcierane i całe w pęcherzach. Nie ma ochoty nic przełknąć, chociaż od dawna nic nie jadł poza żelami i węglowodanową odżywką. Zaczyna padać deszcz, ale na szczęście wkrótce przechodzi. Po 40 minutach próbujemy go obudzić. Coś nieskładnie mamrocze. Five more minutes – da się tylko zrozumieć.

Potem prosi o kolejne pięć minut. Ktoś podchodzi, pyta czy kolega nie potrzebuje pogotowia. Musimy mu wyjaśnić, o co chodzi w tym całym zamieszaniu. W końcu nasz twardziel próbuje się podnieść, ale trzęsie się z wyczerpania. Zakładamy na niego wszystko ciepłe co się da, prosi nawet o puchową kurtkę. Wmusza w siebie żel i colę i staje na nogi. Dzielny jest. Przecież ten świr od czasu majowego Kieratu nic nie trenował. Cały Stef…

Teraz do samej mety zajączkiem ma być Ania. Woli przejść ze Stefem te ostatnie 15 km, niż prowadzić. Ja będę się co chwilę zatrzymywał, żeby kontrolować sytuację. W jednym miejscu idą inaczej, niż planowaliśmy, ale dogadujemy się przez telefon i spotykamy się już w Ksawerowie, między Pabianicami a Łodzią. Na następny postój podwożę im kawę ze stacji benzynowej. Stef długo gada przez telefon z rodziną w Belgii. Z moim zardzewiałym niderlandzkim kminię piąte przez dziesiąte, jak naturalistycznie opowiada o stanie swoich stóp.

Ostatni raz czekam na nich przed Rondem Lotników, jakieś 5 kilosów przed końcem. Nie widzą mnie, siadają na przystanku. Wołam ich i widzę, jak z trudem się podnoszą. Ania też ma dosyć – zrobi dziś w sumie 31 km. Biorąc pod uwagę moje wytrenowanie, moje 38 km (w tym kilkanaście biegiem) to przy niej tyle co nic.

Odstawiam samochód na metę. W ogródku przed Piwoteką Michał, Adam i Olek wciąż czekają. Wypatrujemy Ani i Stefa. Wreszcie o 1:15 nadchodzą. 140 km, 30 godzin i 45 minut walki dobiegły końca. Zasłużone piwo już czeka na stole na prawdziwego twardziela z wielkim sercem i jajami ze stali.

* * * * *

Serdecznie dziękujemy wszystkim, którzy wspomogli lub dopiero wspomogą swoimi datkami małego Leosia, dzieciaka równie dzielnego, jak nasz wariat Stef. Wielkie dzięki również tym dobrym duszom, które dobrym słowem wspierały tego świrusa na trasie. Dzięki Wam to wszystko miało sens.

Pozdro!

Kamil

 

Powiązane Posty