B z trzema brzuszkami

14 sierpnia, 9:45. Zostawiam skodzinkę na Krowiarkach i biegnę niebieskim szlakiem na taki malutki górski trening. Cel: 3xBabia. Trzy wejścia i trzy zbiegi, każde inną drogą, w jeden dzień. Najkrócej i najlogiczniej jak się da, bez udziwnień i dodatków. Według wstępnego oszacowania 40+ km z około 3k sumy podejść. Pochmurno, w lesie lekki chłodek, doskonała pogoda do napierania. Wyprzedzam kilkoro turystów i skręcam w lewo w Perć Akademików. Szybkim marszem wychodzę nad las, docieram do łańcuchów a potem pod najtrudniejsze miejsce, ściankę z klamrami. Sprawdzam, czy się da wejść nie używając ich. Da się. Ostatnie metry do szczytu biegnę. Gwiździ, chmura, jest trochę turystów. Kilka minut po jedenastej, Diablak po raz pierwszy.

Kurtałka na grzbiet, baton, łyk izo i zbieg czerwonym szlakiem na Krowiarki. Dużo turystów. Przy samochodzie 33 minuty od szczytu, 2 godziny od wyruszenia. To mój jedyny dziś stacjonarny bufet. Chwila odpoczynku, jabłko, banan, baton, izo, woda z sokiem. Zabieram kijki, a pełny dwulitrowy bukłak z wodą wkładam do plecaczka. Dotąd biegłem na lekko.

Zbiegam zielonym do południowej drogi, pod koniec chyba jakoś równolegle do szlaku, ale na jedno wychodzi. Czeka mnie 7 km biegu mocno pofałdowaną szosą. Najbardziej dołujący kawałek dzisiejszej wycieczki, coś jak Droga Mirka na Rzeźniku. Tak jak tam, przede mną jeszcze dwa podejścia, lecz sporo większe od bieszczadzkich połonin.

Najpierw myślałem podejść na szczyt południowym zielonym szlakiem i spaść granicą, jednak postanowiłem zrobić odwrotnie. Granica jest bez znaków, domyślam się że trudniejsza orientacyjnie, lepiej więc iść wzdłuż niej pod górę. W końcu mijam początek zielonego. Wkrótce asfalt się kończy i gruntową, błotnistą drogą docieram do granicy.

Na początku zero ścieżki. Po słowackiej stronie napotykam jakąś leśną drogę, która jednak skręca w lewo. Napieram na wprost przez wiatrołom, na jego pokonanie tracę kilka minut. O wzięciu kompasu nie pomyślałem, ale staram się trzymać kierunek na północ. Jest słupek graniczny! Mam ochotę uklęknąć przed nim z wdzięczności. Bagienko. Buty od razu przemiękają. Jest ścieżka, ale czasem trzeba chaszczować, żeby obejść wiatrołomy. Wyżej granica idzie szeroką na kilka metrów przecinką porośniętą wysokimi do pasa jagodzinami, wśród nich jest ślad wąziutkiej ścieżki, co kilkaset metrów są słupki. Większość bardzo stromo, czasem błotniście. Napieram żwawo, dożywiając się jagodami i malinami. Jest ich pełno, w końcu praktycznie nikt tędy nie chodzi. Jeśli za dwa tygodnie trasy ultramaratonu 3xBabia i 6xBabia mają tędy prowadzić w górę i od razu w dół, to kiepsko sobie wyobrażam częste mijanki.

Las płynnie przechodzi w kosówkę, znowu wchodzę w chmurę. Na wysokościomierzu odliczam metry do szczytu. Mam coraz bardziej dość, coraz bardziej kusi mnie wizja zbiegnięcia do Markowych Szczawin. W końcu 2xBabia z najtrudniejszym, bezszlakowym podejściem granicą to też nie byle co. Granica łączy się ze słowackim żółtym szlakiem, którym podchodzę ostatnie metry. Dobra, teraz się okaże, czy jestem ciota czy twardziel…

15:10, półtorej godziny od wejścia na granicę. Na szczycie sporo turystów. Na horyzoncie zarys Tatr. Odpoczynek, przekąska, fotki. Żel jest obrzydliwie słodki, ciężko się przyjmuje, ale siły trochę wracają. Decyzja może być tylko jedna. W końcu po to tu przyjechałem, żeby zrobić 3B. Jak teraz wygram z samym sobą, to w przyszłości pokonam każdy dystans.

Spadam na południe polskim zielonym. Nie zakładam kurtki, zbieg będzie szybki, chociaż czwórki już trochę czuję. Niedaleko pod szczytem źródełko. Korzystam z okazji i piję dużo. Błyskawicznie dobiegam do granicy lasu. W niewiele ponad pół godziny jestem na dole.

Wracam znaną drogą na granicę i wbiegam na Słowację, kierując się do początku żółtego szlaku, mojego ostatniego na dziś podejścia. Zaraz za granicą pełno błota i wody, muszę robić obejścia przez las. Dalej się osusza i po jakichś 3 km gruntowej, a potem asfaltowej drogi jestem na starcie szlaku. Chwila odpoczynku, rzut oka na mapę, rozmawiam z rodziną Słowaków, niosących koszyk dorodnych grzybów. O 16:40 ruszam w dalszą drogę. Czuję się dobrze. Ma być dłużej, ale łagodniej niż granicą. Przewodnikowy czas na szczyt 2h45. Zrobię w półtorej godziny albo mniej, myślę sobie, zapas czasu jest…

Szlak prowadzi przez las, lekko w górę, później wzdłuż potoku. Gdzie się da, to biegnę. Schodzę z mostku, żeby się napić z potoku. Po jego drugiej stronie ścieżka podąża stromo w górę, wychodzi na odkrytą pozostałość po sprzątniętym wiatrołomie i rozgałęzia się na cały labirynt dróg i dróżek zrywkowych. Dawno nie widziałem oznaczeń szlaku, musiały zniknąć razem z usuniętymi drzewami. Na czuja podchodzę jedną z dróżek, jak zanika to przez las i krzory przedzieram się w dół do innej, wyraźniejszej. Idzie za bardzo w prawo, ale na zwalonym pniu zauważam wyryty nożem coś jakby znak szlaku. Kilkaset metrów dalej skręcam w ścieżkę w lewo z nadzieją dotarcia na skróty tam gdzie trzeba, ale ta też prowadzi donikąd. Daleko na przeciwległym stoku dolinki widzę miejsce, gdzie mam dotrzeć. Stoi tam jakiś samochód, a więc dochodzi tam przejezdna droga. Najszybciej tam dotrę po własnych śladach. Zbiegam więc szybko do punktu wyjścia. Dołożyłem sobie ze 2 km i ponad 100 m przewyższenia.

Na polankę z samochodem spóźniłem się kilka sekund. Łazik rusza drogą w dół, kierowca mnie nie widzi, chociaż kilkanaście sekund za nim gonię. Pojawia się myśl, czy nie zadowolić się 2.5xBabią i nie zawrócić południową drogą do Krowiarek. Nie wiem czy jestem na szlaku, ale przynajmniej na pewno idę w dobrym kierunku. Ruszam w górę wyraźną ścieżką, na której jednak wkrótce pojawiają się zwalone drzewa. W lesie po prawej słyszę szczekanie psa, a potem głosy ludzi. Jest już po szóstej, za dwie godziny zajdzie słońce, to może być ostatnia szansa na znalezienie drogi. Przedzieram się do nich przez niemożliwie gęsty i zbity wiatrołom. Ściany z powalonych pni są czasem wyższe ode mnie. Raz się ześlizguję, ale jakimś cudem nie robię sobie kuku. Słowaccy leśnicy mówią, żeby dojść do widocznej chatki, a za nią będzie ścieżka z powalonymi drzewami, po 200 metrach doprowadzająca do żółtego szlaku.

Docieram do chatki, znajdując trochę łatwiejsze przejście przez wiatrołom. Rzeczywiście jest ścieżka, zagrodzona przez ścianę zwalonych drzew. Po dobrych kilku minutach wspinaczki po pniach wyłażę na drugą stronę wiatrołomu. Jest potok, jest wyłożona kamieniami ścieżka, jest żółty znak! Ja też jestem. Totalnie. Wypruty.

Piję łapczywie z potoku. Woda w bukłaku jest na ukończeniu. Próbuję żwawiej cisnąć pod górę, ale brakuje pary. Zatrzymuję się na chwilę przy tablicy informacyjnej. Dowiaduję się, że słowacki szlak nosi imię Jana Pawła II. Może to Karol, też sportowiec i górołaz, wyprowadził mnie na właściwą drogę? Jakby na potwierdzenie słoneczko nieśmiało uśmiecha się spod chmury, zmierzając w dół ku horyzontowi.

Jest źródełko. Piję. I od razu napieram szybciej. Już dawno jestem nad lasem, widać szczyt. Wyłażę na niego o 19:30. Czyli z całym błądzeniem i dołożeniem sobie jakieś półtorej godziny praktycznie zmieściłem się w czasie przewodnikowym. Jestem sam. Słońce wychodzi na dobre, rzucając mój cień na chmurę poniżej. Trzeci raz w życiu widzę widmo Brockenu. Według popularnej górskiej bajeczki, czyni mnie to odpornym na śmierć w górach. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę uskuteczniał takie akcje jak w poprzednich latach, ale zawsze dobrze wiedzieć.

Zimny wiatr nawiewa chmurę od polskiej strony. Rano myślałem, że może jeszcze wbiegnę na Małą Babią żeby postawić kropkę nad B, ale uznaję że zrobiłem to zwiedzając słowackie wiatrołomy… Zakładam kurtkę i szybko, na ile obolałe nogi pozwalają, zbiegam granicą na Bronę, a potem przez las do Markowych Szczawin. W jadalni siedzą turyści, ale kuchnia już zamknięta na głucho. Jest kilkanaście minut po ósmej. O te kilkanaście minut się spóźniłem. Końcówka będzie o suchym ryju.

Po krótkim odpoczynku ruszam marszotruchtem niebieskim szlakiem, korzystając z resztek dziennego światła. Ciemny las jest na swój sposób przyjazny. Zapalam latarkę dopiero kilkanaście minut przed Krowiarkami. W odległości paru kroków słyszę wkurzone chrumkanie dzika. Odczekuję chwilę aż się uspokoi i przyśpieszam kroku. O 21:30 dobiegam do skodzinki i rzucam się na kabanosy, ser i izotonik. 11h45 napierania, około 48 km i jakieś 3300 m sumy przewyższeń.

„Jakże to, powiedzcie sami, pisać B z trzema brzuszkami?” – pytała niezapomniana Hanna Łochocka w bajce o wróbelku Elemelku. Czasem jednak można, a nawet trzeba. Ładny trening mi wyszedł.

Wasz górski korespondent,

Kamil Weinberg

 

Trasa i profile na Geocontext Profiler

Krowiarki – Perć Akademików – Babia Góra – Krowiarki:

http://www.geocontext.org/publ/2010/04/profiler/pl/?topo_ha=20140813340069664

Krowiarki – południowa droga – granica – Babia Góra – zielony szlak – południowa droga:

http://www.geocontext.org/publ/2010/04/profiler/pl/?topo_ha=20140813429409228

południowa droga – granica – żółty szlak – Babia – Brona – Markowe Szczawiny – Krowiarki:

http://www.geocontext.org/publ/2010/04/profiler/pl/?topo_ha=2014081347202626

(błądzenie na Słowacji zaznaczone z dużym przybliżeniem).

Powiązane Posty