3Ł – Gdy emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz

Jest już „po”, Projekt 3Ł – Trójkołamacze skończony. Czy z sukcesem? Nie ja powinienem to oceniać (jestem przecież nieśmiały i „na pewno najskromniejszy”), ale chyba nie polegliśmy.

Jednym z celów, które postawiliśmy sobie sami (i organizatorzy) w projekcie Trójkołamaczy było zrobienie sporego szumu oraz namówienie jak największej liczby biegaczy, którzy właśnie w Łodzi zechcą zmierzyć się z maratonem i pod nasza opieką zaatakują magiczną „trójkę”. Po prezentacji w teatrze zaczęliśmy z Piotrkiem Józwiakiem dzwonić i pisać do znajomych, namawiając na udział oraz prosić o pomoc w promowaniu 3Ł. Odbiór był zaskakująco pozytywny. Kilka osób wsparło nas udostępniając nasze posty (dziękujemy). Kilka osób zrezygnowało z biegu w W-wie, Gdańsku i Dębnie, przystępując do naszej drużyny. Na kilka tygodni przed maratonem okazało się, że ten cel osiągnęliśmy. Pomimo zbyt restrykcyjnych reguł kwalifikacyjnych, do projektu przystąpiło niemal 60 osób. Nie tylko w Łodzi ludzie wiedzieli, co oznacza skrót 3Ł. Mamy nadzieję, że tymi działaniami pomogliśmy nie tylko DOZ Maraton Łódź ale generalnie imprezom biegowym w regionie łódzkim.

Moment, gdy podjąłem się tego zadania: Na początku stycznia Piotrek zapytał czy i kiedy biegnę na wiosnę maraton. Byłem w momencie, kiedy ledwie co wyleczyłem pierwszą w życiu poważniejszą kontuzję biegową i strasznie nie chciało mi się (obawiałem się) przygotowywać na bicie życiówki maratońskiej, a biec tak po prostu przez 42km mi się nie chciało. Piotrek opowiedział o swoim pomyśle a’la „Breaking3 in Lodz”. Ze względu na wcześniejsze plany biegowe, kwestie zdrowotne i prywatne odmówiło mu kilku łódzkich mocarzy, kolejnym kandydatem byłem ja. Długo się nie zastanawiałem. Jedyne, co zakłócało mi moją fascynację, to czy dam radę. Po wyjściu z kontuzji nadal nie byłem w 100% pewny nogi. Styczeń, luty i marzec pod względem treningowym wyszły rewelacyjnie, czułem moc, sprawdzian na połówce w Warszawie potwierdził, że jest dobrze. Przez chwilę miałem ambiwalentne odczucia. Generalnie nie żałowałem, że zadeklarowałem się w roli pacemakera na 3h, ale czułem, ze forma dawała szanse na pewną poprawę zeszłorocznego wyniku.

Przygotowania do roli pace’a wyszły rewelacyjnie, byle tego nie popsuć w ostatniej chwili. Stres przed maratonem rósł z dnia na dzień. Nie ważne jak mocno względem możliwości się biegnie, to jest zawsze maraton i wszystko może się zdarzyć. Odpowiedzialność za grupę nie ułatwiała. Na „chwilę” przed maratonem wdałem się w pyskówki internetowe w obronie łódzkiej imprezy. Po tym jeden z kolegów zadzwonił z koleżeńską radą, abym unikał takich sytuacji, że mnie „poważnemu” (staremu?) gościowi nie wypada wdawać się w dyskusje na tym poziomie. Niestety dałem się w to wciągnąć, a to nie zmniejszyło stresu.

Dzień wcześniej, w sobotę pobiegłem w łódzkim Parkrun’ie chcąc sprawdzić organizm (tempo 3Ł, ta sama godzina i temperatura) – było rewelacyjnie. Dzień później nie było już tak pięknie, stojąc na linii startu tętno miałem sporo wyższe, niż po 4ch kilometrach wczorajszego Parkruna. Żałowałem, że wziąłem pulsometr. Tylko nakręcało to stres niczym kula śniegowa.

Wróćmy 12h przed start: „pech” chciał, że na sobotni wieczór byliśmy zaproszeni na 40-te urodziny mojego Kolegi, z którym znam się ponad 25 lat. Uprzedziłem Jubilata, że ze względu na zobowiązania sprzed kilku miesięcy przyjdziemy na chwilę złożyć życzenia i może na „ciasto”. Zasiedliśmy przy stole i od razu próba sił: w jednym narożniku ja, w drugim tatar łososiowy (pyszny): walka od pierwszego dongu, ja z góry skazany na porażkę, pamiętając moja historię sprzed kilku lat z Warszawy i nauczki, że we wieczór przed maratonem nie wypada jeść mięsa, starałem się unikać widoku tej pyszności. Pierwszą rundę przegrałem, spróbowałem tego pysznego dania, zapowiadało się nie najlepiej. Ocalała „większa połowa” porcji została zabrana przez kelnera – miałem nadzieję, że wyjdę na prowadzenie później. Druga runda (drugie danie) zapowiadała się trudniej. Na szczęście poza ponoć pyszną kaczką i stekiem, były do wyboru pierogi ze szpinakiem. Dowiozłem mocny remis w tej bitwie do ostatniego gongu – uratowałem życie kilku pierogom zostawiając je na wolności. Ciasto wzięliśmy na wynos opuszczając gości ok. 22:15. Lekko się nie czułem, ale tragedii nie było.

Wystrzał startera, poszły Trójkołamacze po asfalcie. Stety niestety, naszą „rodzynkę”, jedyną kobietę z projektu 3Ł tydzień wcześniej dopadła jakaś infekcja i postanowiła plany łamania 3h odłożyć na tydzień (gdzie na OWM skutecznie zagięła czasoprzestrzeń, 2:53 J ). Martyna w ramach DOZu zrobiła sobie trening, 14km biegu ciągłego. W tym czasie poplotkowaliśmy a Martynę tak nosiło, że musiała czasami zawracać, aby na nas poczekać. Obawiałem się, że koło palmiarni część Trójkołamaczy może stracić impet po planowanym zejściu z trasy Martyny.

Na pierwszych dwóch kilometrach padło pytanie, czy nie biegniemy za szybko. Powtórzyłem prośbę sprzed startu o zaufanie, oraz informację, że pierwszy kilometr był z górki, wiało w plecy, a za „chwilę” na Źródłowej będzie górka i tam wytracimy zyskane sekundy. Do Retkinii (28-30km) spora grupa 3Ł biegła razem, po skręcie w Wyszyńskiego ok. 8 ścigaczy zaatakowało – przyśpieszyli, ja zostałem z drugą ósemka. Józek jak satelita zbierał biegaczy, którzy zaczęli lekko odstawać od naszej paczki. W pewnym momencie zaniepokoiłem się, nie widząc od dłuższego czasu Piotrka. Na kolejnych kilometrach część z mojej grupy zaczęła się stopniowo wykruszać. Do mety w limicie 3h dobiegło 12tu członków naszego projektu 3Ł, w tym 5 osób w ostatniej minucie. Największą nagroda dla nas Piotrków za udział w projekcie było uznanie i podziękowania uczestników biegu, w szczególności tych, którzy ukończyli maraton po upływie 3h. Mamy nadzieję, że nasza praca pomogła biegaczom w realizacji planu.

Dotychczas na łódzkie maratony zawsze jeździłem rowerem, tym razem również. Regenerację uzupełniłem ponad dwugodzinnym spacerem z Kasią z uzupełnianiem węglowodanów w pizzerii. Spacer na wstępie został uzupełniony telefonami od kolegów („jak było”, „ilu dobiegło”, „ile było zapasu”, …). Ani ja ani Maurycy i Kuba nie jesteśmy małomówni, to dobre pól godziny wyleciało. Kasia była nad wyraz wyrozumiała. Dalej już był romantyczny spacer i planowa regeneracja (w gratisie przypadkowe spotkanie w pizzerii z kolegą z LO).

Tydzień po maratonie Asseco wysłało mnie na wycieczkę zakładową do Krakowa. Na szczęście nie jako członka Asseco Active Team na Cracovia Maraton, tylko jako wdrożeniowca do Deutsche Banku. Po drodze w delegację (czy „na” delegację? Nigdy nie wiem, jak to powinno brzmieć) na superkompensacji maratońskiej pozwoliłem sobie wygrać Parkrun Katowice, a po ponad 24h w banku zdążyłem na metę, aby poklaskać części finiszerom tego upalnego maratonu.

Obecnie na 120% jestem pochłonięty pracą oraz prywatnymi sprawami, a bieganie jest nieco na drugim planie. Z ciekawostek, w tym roku kończę maratoński wiek w dniu maratonu, w środku lata 🙂

Od maratonu minęły już prawie 3 tygodnie, więc na chłodno mogę podsumować projekt 3Ł widziany moimi oczami. Może nigdy już nie uda mi się zrobić takiej formy przed maratonem i na zawsze będę się legitymował życiówką sprzed roku. Nie jest to najważniejsze, w tym momencie z pełną szczerością mogę powiedzieć, że wybór 3Ł ponad własne sportowe ambicje był dobry. Gdybym mógł się cofnąć w czasie, nie zmieniłbym tego. Jak Piotrek powiedział, stworzyliśmy markę. „Kilka” osób w Polsce o niej usłyszało.

Przeżyłem niesamowitą przygodę, która dała mi przepotężną satysfakcję. Dziękuję Piotrkowi za zaproszenie, organizatorom za możliwość realizacji tego dzieła, wszystkim życzliwym osobom, które wspierały i pomagały nam w trakcie przygotowań, Kibicom za doping w trakcie maratonu (nie tylko RYSIOTEAM’owi za jego najlepszy i najcierpliwszy punkt kibicowania na trasie, obecny do ostatniego maratończyka 300m przed metą) oraz Członkom naszej Drużyny, bo bez nich nic by nie było.

Powiązane Posty