2015-2016

Zacznę jak rok temu. Rok temu pisałem tak… Rozprawić się w końcu z 45 minutami na dychę, wszystko co urwę to moje. Kwietniowy maraton w Łodzi – nie przepadam za tym dystansem ale cykl przygotowań i start mi dobrze zrobią na sezon górski. To nie jest priorytetowy start, jak złamię 3h40 to będzie dobrze. No i znowu kilka górskich ultramaratonów. Lubię też krótsze dystanse w górach ale z przyczyn logistycznych rzadko są okazje, może w tym roku coś się uda. No i przede wszystkim dalej się bawić bieganiem. No to zacznijmy chronologicznie…

* Kwietniowy maraton w Łodzi – jak złamię 3h40 to będzie dobrze.

Całą zimę i większość wiosny czułem się zajechany. Treningi i kontrolne starty wypadały beznadziejnie. Odczuwałem skutki jesiennej ultra-zajezdni, a szczególnie jej ostatniego epizodu – ŁUT150. Nigdy wcześniej w życiu się tak nie zniszczyłem, jak tam. Jakbym sam tego nie przeżył, to bym nie uwierzył że jeden start może człowieka załatwić na tak długo.

Zrezygnowałem z pabianickiej połówki na trzy tygodnie przed (która rok wcześniej okazała się przedwczesnym wytryskiem formy i chyba mi nieco zepsuła maraton) i zrobiłem kilka solidnych treningów, które dały lekki powiew optymizmu. Byłem w zdecydowanie gorszej formie niż przed rokiem, ale o jeden maraton mądrzejszy.

Próbuję się jeszcze raz zerwać do finiszu. Udaje się przyśpieszyć na kilkanaście sekund, ale zaraz mnie stawia do pionu, tym bardziej że dobieg do Areny znowu jest pod górę. Wpadam na otoczoną barierami agrafkę, znowu kilka osób wyprzedzam. Czy mi się wydaje, czy widzę znaczek 42 km? Ogólnie widzę już wszystko rozmyte, ale rzucam okiem na stoper. Jeśli tak, to na 195 metrów zostało mi niecałe 40 sekund. Zakręt, dolny poziom Areny, skok w ciemność, rozpaczliwy sprint po czerwonym dywanie. Jeszcze mam siłę tylko spojrzeć na stoper i padam na glebę.

Pobiegłem wzorowo taktycznie, z dużym niedoczasem na półmetku. Przez wczesniejsze straty spowodowane wmordewindem, ostatnie ponad 3 km musiałem zrobić średnio po 4:45 min/km. Życiówka poprawiona z 3:42:09 na 3:40:00, z chirurgiczną precyzją. Z krótszych dystansów wychodzi mi potencjał na łamanie 3h30, ale w tym dniu naprawdę dałem z siebie więcej niż wszystko.

* Rozprawić się w końcu z 45 minutami na dychę, wszystko co urwę to moje.

Poszło łatwiej niż myślałem, z odbicia po maratonie. Wystarczyło kilka szybszych treningów, w tym na bieżni. Najpierw na Lublinku poprawiłem się na piątkę z 21:08 na 20:50, co też było celem samym w sobie. Tydzień później w Kleczewie na nieatestowanej, ale dobrze zmierzonej, upalnej i niezbyt łatwej trasie wyciągnąłem na dychę 43:53, o ponad minutę bijąc zakurzoną życiówkę 45:02 sprzed półtora roku. Tym sposobem ustrzeliłem ładnego wiosennego hat-tricka. Atestowaną życiówkę i jednocześnie drugi wynik w życiu zrobiłem w końcu czerwca w Zduńskiej Woli – 44:38 – ale to już było po zamuleniu się dwoma ultrabiegami.

* No i znowu kilka górskich ultramaratonów. Lubię też krótsze dystanse w górach ale z przyczyn logistycznych rzadko są okazje, może w tym roku coś się uda.

Tego to było sporo. Niektóre treningowo, jak Zamieć, letni Od Zmierzchu Do Świtu w Kaliszu (płaski), czy Ultra Kamieńsk (półgórski, powiedzmy że nie do końca treningowo, raczej na dorżnięcie po tygodniowym górskim „obozie”). Był Ozorków (nizinny) na totalny umęcz i wyniszcz w upale. Było i coś krótszego w górach, czyli wrześniowe Noraftrail (26k) i Półmaraton Forrest (20k) na początek i koniec wspomnianego „obozu”. A wcześniej w sierpniu przeszkodowy górski Spartan Super w Krynicy (16k), z niezłym wynikiem jak na żółtodzioba w takich zabawach.

Z głównych startów najpierw był Ultra Rzeźnik w końcu maja. Starzy górale mówili że mało kto zrobi 140k z 6600m+ w 24h i się nie pomylili (pełny dystans w limicie 16 osób na 248). Mi się udało 104k, co i tak dało miejsce w górnej połówce i dożywotni vipowski wjazd bez losowania na klasycznego Rzeźnika. Po skończeniu miałem jeszcze dużo siły i jestem przekonany, że całość bym zrobił w ok. 29h.

Sierpniowy Bieg Granią Tatr to była walka życia. Pogoń za limitami od połowy trasy, granica między zwątpieniem a nadzieją cienka jak nigdy przedtem, meta na dwie minuty przed orginalnym limitem (potem przedłużonym o 15 minut, o czym nikt wcześniej nie wiedział). Na pewno najtrudniejszy technicznie ultramaraton w Polsce, warto choć raz go spróbować.

Ten najważniejszy start, czyli październikowy pirenejski Els 2900, wyszedł jak wyszedł. Czyli nie wyszedł. Brakło aklimatyzacji na wysokości, spokojnej głowy która była zaprzątnięta różnymi pozasportowymi sprawami, doświadczenia w takich ekstremalnych imprezach. Lekcja odrobiona.

Zrobioną formę trzeba było gdzieś wykorzystać. Okazja nadarzyła się miesiąc później na jesiennej edycji Beskidzkiej 160 Na Raty, czyli Piekle Czantorii.

Niech się jeszcze inni wypowiedzą, ale biorąc pod uwagę trasę i warunki atmosferyczne, czy to nie był najtrudniejszy ultrabieg do 100 km w Polsce? Stosunek przewyższenia do dystansu niewiele mniejszy od mojej Andory. Wykończył mnie chyba bardziej od Grani Tatr. Mamy jeszcze 6xBabią – nie byłem, więc nie mam porównania. Z taką formą może bym zrobił Tatry w około 15 godzin, zamiast prawie 17?

Zrobiłem to, co chciałem zrobić. Piekło Czantorii jest czarno-białe, jak błoto i śnieg. Warto było przez nie przejść. Każdemu czasem jest potrzebny kwant pocieszenia. Mój ma wartość 63k/5500m+.

Na koniec dla towarzystwa pojechałem jeszcze na zimowy Maraton Leśnika do Szczyrku. Miałem się nie ścigać, ale na zbiegu z Malinowskiej Skały włączył mi się tryb ułański, wyglebiłem się i skręciłem kostkę, z którą walczę do tej pory. Teraz jest dużo lepiej, ale jeszcze muszę się oszczędzać.

* No i przede wszystkim dalej się bawić bieganiem.

Jak zawsze 🙂

* * * * *

Sportowo chyba to był niezły rok. Trzy życiówki na asfalcie mimo bardzo ograniczonego trenowania pod tą aktywność. Sporo bezcennych doświadczeń zebranych w górach. No i zadowolenie z pracy reporterskiej dla Festiwalu Biegowego.

Co na 2016? Początek roku zależy jak zdrowie pozwoli. Kilka rzeczy na razie przez to odpuszczam, ważne żeby w kwietniu było dobrze. Nie wiem, czy będzie jakiś uliczny maraton w tym roku. Zamiast łódzkiego prawdopodobnie będzie dycha, bo dwa tygodnie później pewnie lecę górski Runmageddon Hardcore, a jak się zmieszczę w limicie to nawet Ultra. Warto byłoby nie zaniedbać szybkości i ugrać jakieś fajne wyniki na dychę i piątkę. Potem jedyna pewna rzecz to klasyczny Rzeźnik, nastawiamy się na Hardcora. A o reszcie roku zdecyduję 1 maja, kiedy się dowiem czy się dostałem na Els 2900. Będzie dużo trudniej, bo jak więcej gwiazd skyrunningu się zainteresuje, to mój wspinaczkowy życiorys to może być za mało.

Czy o czymś zapomniałem? Aha, żeby sport był zabawą. Jak zawsze 🙂

A na razie zapraszam na czwartkowe spotkanie o 19:00 w Truchcie, na którym też coś opowiem.

Pozdro i niech moc będzie z Wami!

k

(fot. Bartek Grzegorczyk, fotomaraton.pl, Piotr Frydrychowski, Piotr Dymus, Marcin Wojnar, KW)

Powiązane Posty