V Maraton Beskidy – podium Mileny

10 listopada 2012 r. wracam w góry pobiegać. Jestem wierna swojemu postanowieniu z sierpnia, kiedy urzeczona Chudym Wawrzyńcem spojrzałam na plakat Maratonu Beskidy i wiedziałam, że go pobiegnę. Stęskniona za górskimi biegami ostatnio po Krynicy, w oczekiwaniu do dnia tego maratonu po górach przeglądałam zdjęcia z ubiegłych lat. Złote góry z fotografii pełnych słońca stały się moim marzeniem o odnalezieniu autobiograficznym tego skarbu. Z małymi  nadziejami na to szczególne odkrycie zasnęłam w mokrą i mglistą noc na dwanaście godzin przed początkiem  osobistych poszukiwań. Poranek był zupełną niespodzianką w pogodzie zapewne dla każdego zawodnika. Nie mogę pominąć faktu, że tylko organizatorzy biegu byli spokojni o dobre warunki, gdyż to jest Ich stały i mocny punkt. Wracając do zaskoczenia po przetarciu oczu, w pełni słońca lśnił szron na dachach samochodów, wyciąg na Skrzyczne, krzyż na Górze Matyskiej, również i mój uśmiech. Promienie słoneczne ukazujące ładniejszą stronę wszystkiego podziałały na mnie jak swego rodzaju doping i poczułam szczególną chyżość. W drodze na miejsce startu raz za razem wydawałam z siebie okrzyk radości nad tym co widzę, a piękne Skrzyczne nie miało się tym razem już chować przede mną. Przyjęłam zaproszenie na jego szczyt, jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie do dyplomu i zbójnicy strzałami z pistoletu, pozwolili z niego skorzystać. Z odwagą harnasiów porwałam się na trasę, której pierwsza połowa skończy się na wysokości 1257 m n.p.m., atakując zbyt szybkim biegiem i nawet bez wytchnienia strome podbiegi, tak przez najbliższe 11 km. Zdecydowanie za szybko poczynałam, czy to wina głośnego wystrzału była, czy może to góralka chciała dojść do głosu w kontakcie wzrokowym z Babią Górą? A tu ciągle pod górę zakosami i zdawało się coraz bardziej stromo, ale za to w towarzystwie rozleglejszych widokowych cacek i oklasków od turystów. Punkt przed totalną stromizną na szczyt dał złapać dłuższy oddech, pozwoliwszy podczas posiłku zwolnić na nieoczekiwanym śniegu. Zdobycie żywo najwyższej góry w okolicy musiało być nagrodzone, jeśli nie schroniskiem (dopiero w dniu następnym) to powitalnym uściskiem dłoni Pewnego Ochotnika. Odpowiednia wysokość musi uskrzydlać i nawet z dwoma kolkami jednocześnie skorzystałam ze zbiegu w błocie oraz okazji wyprzedzenia kogo się dało.

Na tarasie z piękną panoramą zahaczającą i o szczyty Tatr, z trudem powstrzymując możliwość większego rozpędu i tak zbyt szybko przebierałam nogami w dół. Długi zbieg okazał się rabusiem sił w nogach, co pozwoliło w ramach  38 i 39 km przeżyć z właściwymi odczuciami drogę krzyżową na Golgotę Beskidów. Na przełęczy rozdzielającej doliny Radziechowską i Przybędzy zbawienny był punkt spragnionych napoić, choć trudno odwodnionych, toteż podążałam w marszu do krzyża z piciem dla ciała i krajobrazem okolicy dla ducha. To niesamowite miejsce kazał mi opuścić klepnięciem po ramieniu bliźni z tego biegu i rywal z trwających przecież zawodów. Ostatni zbieg niósł zbawczo i w locie do samej mety, gdzie czekał z medalem Edek „Baca”. Przez kolejne godziny podczas wspaniałej biesiady tworzyliśmy legendy o górach i szybkich rozbojach w biegu. 

Na trasie maratonu po Beskidzie Śląskim ja z Chudym musieliśmy się sobą nacieszyć, bo kolejne biegowe spotkanie na górskich trasach dopiero w sezonie następnym. Na czas przygotowań zagrabiłam nieco motywacji – statuetkę przypominającą coś pięknego.

 

Pozdrawiam

Milena Grabska – Grzegorczyk

Powiązane Posty