Tor des Geants relacja Jarka Felińskiego ambasadora Ultra Kamieńsk

Pewnie za czas jakiś poukłada mi się w głowie pełna anegdot,  podkoloryzowanych epizodów i dramatycznych puent,  historyjka o próbie podboju doliny Aosty. Gotowa do opowiedzenia chętnym i niechętnym we wszelakich okolicznościach piwno-towarzysko-biegowych. Więc może póki się do końca nie ułożyła – trochę różności o wyjeździe i próbie przebiegnięcia Tor des Geants .Głównie dla tych, którzy śledzili , pomogli, dobrze życzyli . I którym za te wszystkie obecności jestem bardzo wdzięczny.

Żeby zacząć, załatwmy na początek  ASPEKT SPORTOWO-RYWALIZACYJNY.

Prawie 800 – osobowe towarzystwo z całego świata wystartowało w niedzielne, deszczowe przedpołudnie z Piazza Brocherel w Courmayeur . Wszyscy z zamiarem powrotu w to samo miejsce, najpóźniej po 6 dniach , w sobotę, po przebiegnięciu 330km i pokonaniu 24000m pod górę.

Ten zamiar powiódł się 6 osobom. Tym, które uwinęły się z tematem w 85 godz.

W 85tej godzinie ,organizatorzy podjęli decyzję o, najpierw czasowym ( na 6 godz), a potem

  – ostatecznym przerwaniu wyścigu. Ustalili , że osoby które dotarły w limicie czasu co najmniej do miejscowości Gressoney, czyli na ok 200tny km biegu – są finisherami.

Na takie kryterium załapało się 470 startujących.. Reszta z różnych powodów zrezygnowała wcześniej bądź nie wyrobiła się w stosownym czasie do tej miejscowości

Mnie udało się napierać do ok 225km, do miejscowości Saint Jacques. Dało mi to 194 miejsce .

Ok. Jestem bardzo z tej pozycji zadowolony. 

Jak by to nie zabrzmiało – przyzwoicie ukończyłem bieg którego dokończyć nie było mi dane.

Mój kolega z pracy określił to jeszcze precyzyjniej, ale na tyle frywolnie , że nie powtórzę.

I jedno zdanie na temat:czy to bieg, czy napieranie, marsz, turystyka?

Biega się tam i to sporo. Więcej niż się spodziewałem .Jak na stromych podejściach pokonanie kilometra w linii prostej zabiera ze dwie lub trzy godziny, to potem trzeba pobiegać żeby średnia ok. 3km/h wyszła. Powiedzialbym ,że na tyle na ile teren pozwala każdy stara się jak najszybciej i najekonomiczniej  poruszać.

I tyle na temat cyferek.  A teraz o sprawach ważniejszych

POGODA , główny rozgrywający. Padało na początku, potem lało. Lało głównie w nocy. W dzień, szczególnie niżej, bywało ciepło i miło. Kiedy w dolinach lało, powyżej 2600-2700m , na wysokości gdzie temperatura spadała poniżej 0 stopni, zaczynał sypać śnieg, w kulminacjach do śnieżycy. Czyli śnieg padał i utrzymywał się ( szczególnie pierwszej i drugiej nocy) w najbardziej stromych miejscach, na podejściach i zejściach z grani. Bez raczków robiło się tam niefajnie.

Bardzo spowalniało to poruszanie się, co przekładało się z kolei na marznięcie i  większe niż planowane niedospanie. Efekt domina , gdzie jeden element niesie za sobą  ciąg niekorzystnych okoliczności. O ile pierwszej nocy stawka zajmowała powiedzmy 20km, to trzeciej i czwartej, zawodnicy rozciągnęli się na ponad 100km, a prognozy były podobne. W razie wypadków – nie do ogarnięcia. Dlatego organizatorzy przerwali. Rozumiem ich. Choć osobiście mam przekonanie że nic bardziej emocjonującego niż pierwszej nocy bym nie przeżył. Więc rozumiem , ale pokląć sobie pokląłem kiedy powiedzieli „finito”.

UCZESTNICY

wg moich obserwacji i rozmów dają się przypisać do dwu grup.

Pierwszy rodzaj typowego typu tordeżanowego, to facet między 40stką a 50tką, ogorzały, z siecią stosownych do wieku zmarszczek, z trzema, czterema ukończonymi imprezami typu UTMB , często z zaliczonym PTL, łysy, łysawy, wygolony, w ostateczności przyprószony siwizną .Włoch, Hiszpan lub Francuz. Próbuje przez 5 dni w tygodniu przetrwać w biurze, żeby na każdy weekend powrócić do swojego naturalnego środowiska czyli powyżej 3000m . Najgodniejszym reprezentantem tej grupy będzie zwycięzca biegu , Francuz Brochard, lat 52 !!!

Drugi typowy typ, to gość w okolicach trzydziestki, niewysoki, do „kurdupel”, bez grama tłuszczu, 

długowłosy, z tatuażami, wyglądający jakby schodził ze ścianki wspinaczkowej  tylko na wyraźne żądanie obsługi. Archetypem w tym przypadku jest legenda TdG, Christophe Le Saux.

Oni obejmują wspólnie jakieś 80% stawki. Poza tym można spotkać na przykład:

– biegaczy z Polski 

– jednooką Japonkę ( jak można tę imprezę przeleźć bez stereoskopowego widzenia – nie pojmę nigdy)

– wiecznie uśmiechnięte  Brytyjki lub Amerykanki, spokojne i ogarnięte , bez cienia wątpliwości i śladów zmęczenia zmierzające w swoim tempie do mety.

– chłopca z mangi, młodego Japończyka, z nienaganną fryzurą i jakimś cudem – nieskalanymi błotem ciuchami i butami po trzech dniach napierania. 

– wolontariuszy – pełne wigoru mammy, gotujące po nocy makarony w schroniskach, doświadczonych ratowników  patrzących ci w trakcie rozmowy w oczy , czy aby nie masz dość, chłopaków rozgrzewających się grappą w dowiezionych na grań, śmigłowcem, kontenerach.

OKOLICZNOŚCI PRZYRODY,

są same w sobie wystarczającym powodem żeby te parę dni się tam kręcić.

Jest wielka , wielka, wsysająca przestrzeń . Są doliny, jak ta przed najwyższą przełęczą Col Losson, których ogrom zniewala i przywraca człowiekowi poczucie miejsca jakie naprawdę zajmuje na tym świecie..

Są huczące wodospady, nad których kipielami przechodzi się po szerokich na dwie stopy kładkach. 

Jest białawo- błękitny kolor wody w strumieniach.

Była i ta godzina kiedy pogoda się uspokoiła, a czarna grań zarysowała się na tle gwiaździstego nieba.

Świstaki łażą w swoich sprawach, kozice prowadzą młode po gzymsach na pionowych ścianach.

Jest prawdziwy, niewirtualny żywioł w którym chwilami udaje się rozpłynąć a nieustannie chciałoby się przed nim pokłonić.

A do tego pięknie zachowane rzymskie teatry, łuki triumfalne, drogi po których stąpały legiony, a potem pielgrzymi w drodze z Anglii i Francji do Rzymu, winnice na tarasach wykutych w skale mozołem pokoleń, Fort Bard w którym 400stu Austriaków i Piemontczyków w 1800r ,przez 2 tygodnie postawiło się 40000-cznej  armii Napoleona, kamienne wioski pasterskie na stokach, sery , wina….

To tyle co kątem oka zdołałem wychwycić przy okazji napierania. Jakby ktoś chciałby poczuć że takie pojęcie jak Europa ma sens, z całą historią, wszystkimi narastającymi przez wieki warstwami    i wpływami –  to Dolina Aosty jest dobrym miejscem.

KRYZYS

nadszedł jak zwykle znienacka. I miał rozmiary adekwatne do wyzwania. 

Trzeciego dnia, za mocno pocisnąłem z miejscowości Donnas, najniższego punktu trasy. Uczciwe 4 godziny snu, ciepłe popołudnie, rzymskie mosty i łuki które mijaliśmy, winnice przez które wspinaliśmy się na pierwszych kilometrach, entuzjazm i reakcje kibiców – wszystko to sprawiło że rozsądek rozpuścił się w uczuciu euforii. Parogodzinny flow i lekkość.

Gdzieś koło godziny 22 żołądek powiedział dość. Przestał trawić . Obojętnie co bym nie podrzucał – żele, serki, batony – sobie zalegało i czekało na lepsze czasy. Pierwszy klocek domina, który poruszył resztę. 

Tymczasem znów byłem na 2500m, zabawa z deszczem, wiatrem i mgłą zaczęła się od nowa, widoczność spadła gdzieś do 4-5 metrów. Odblaski wyznaczające trasę, rozlokowane co ok 20m okazały się przy niewyraźnie zarysowanej na rumowisku ścieżce niewystarczające.

Były zawroty głowy, zagubienie trasy, jakieś dziwne, niepokojące bóle różnych organów, rozciągający się ponad miarę czas, brak możliwości oceny odległości. Pomarańczowe , pulsujące światło które organizatorzy postawili na jednej z przełęczy, żeby w tym mleku wyznaczyć ogólny kierunek marszu, rozproszone we mgle , bardziej niepokoiło niż dodawało otuchy.

W takim stanie można tylko powolutku poruszać się do przodu, jak samochód toczący się na luzie, licząc że za którąś próbą silnik zaskoczy. 

No, było mocnawo, do zachowania w pamięci. Jakiś ślad , skazę , może wartość, po sobie pewnie zostawiło na przyszłość.

Nad ranem się doczekałem. Silnik zaskoczył. Świat stał się znów kolorowy. I nabrałem ochoty żeby się pościgać.  Poczułem się tym mocniejszy,  im z większego bagna wylazłem. Tak ten moment i następny dzień zapamiętałem.

SPRZĘT,

był przyczyną zaskoczeń zarówno mocno pozytywnych jak negatywnych. „Nicnieważące” kurtka i spodnie  zniosły dość ekstremalne warunki fenomenalnie, nie przemakały, oddychały, chroniły przed wiatrem, a po zdjęciu i upchaniu w plecaku można było o nich zapomnieć.

Pobiegłem w zupełnie innych butach niż planowałem. Decyzję podjąłem w ostatniej chwili, pod wpływem prognoz pogody, stawiając na goretex. I skończyłem po 85 godz w tej samej parze, bez śladów obtarć. W ogóle – bez jakichkolwiek śladów tak długiego napierania.

Za to superlekkie, samochodzące, karbonowokosmiczne kijki pękły na pierwszej większej górce. 

No nie wiem. Może niedelikatny jestem. Zostawiły mnie samego na 20tym kilometrze trasy. Tak, że na pierwszym dużym punkcie (life base ) została przetestowana moja znajomość języków, asertywność, resztki wdzięku , namolność i poziom desperacji. 

Trwało to chwilę , ale załatwiłem sobie nową parę kijów, wspierając się na których, dolazłem tam gdzie dojść pozwolono. Robbie, jesteś super gość, wielkie dzięki !

No i na koniec, gdyby z powyższego to nie wynikało:

Bardzo, bardzo mi się podobało.

Owszem, ta impreza jest dla ludzi.

Nadal nie dane mi było wleźć na Malatrę.

I nadal bardzo bym  tego chciał.

Jarek Feliński

Ambasador Ultra Kamieńsk

Powiązane Posty