Lepiej późno, niż później. Relacja z II Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego.

Prologos. Długo się zbierałem, by przelać trochę wspomnień z mojego debiutanckiego ultra. Wreszcie się udało – lepiej późno niż późnej.  Zimowy Ultramaraton Karkonoski jest biegiem upamiętniającym polskiego himalaistę Tomasza Kowalskiego, który nie wrócił z zimowej wyprawy na Broad Peak w marcu 2013 r. Druga edycja ZUK odbyła się 7 marca 2015 r. Limit uczestników nie jest wyśrubowany – zaledwie 250 osób wybieranych w drodze losowania. Mnie szczęście dopisało przy drugiej turze.

Trasa mierzy ok 52-53 km z przewyższeniem ok 1800-2000 m. Limit na ukończenie całej trasy wynosił 11 godzin. Wydawać się może, że jest to sporo czasu, jednak warunki atmosferyczne które panowały przed biegiem wzbudzały niemałe zwątpienie wśród startujących. Opady śniegu, porywisty wiatr i duża ilość śniegu nie dawały nadziei na szybkie pokonanie trasy.

Warto w tym miejscu dodać, że można było zarezerwować nocleg w miejscu zasugerowanym przez Organizatorów. Wspólne miejsce zakwaterowania niemalże wszystkich biegaczy w jednym budynku, organizacja biura zawodów w tym samym miejscu pozwala odczuć atmosferę biegu, zintegrować się oraz wymienić doświadczenia. O godz. 19.00 odbyła się obowiązkowa odprawa – poinformowano nas o przebiegu i warunkach na trasie, punktach kontrolnych i obowiązkowym wyposażeniu każdego uczestnika zawodów (sprawdzanym wyrywkowo przed startem oraz na mecie). Po odprawie chętni zostali by obejrzeć film o Tomku – który sam był ultramaratończykiem.

Epeisodia

Pobudka o 4 rano nigdy nie należy ani do łatwych ani przyjemnych. Cały sprzęt upakowany w plecaku przygotowałem w wieczór poprzedzający bieg zyskując tym samym kilka(naście) cennych minut snu. W plecak zapakowałem wszystko to, co wydawało mi się, że może być niezbędne na bieg. Jak bardzo się myliłem przekonać się musiałem dopiero na trasie. Dodatkowa warstwa termo na nogi, koszulka i bluza były mi ciężarem przez cały bieg a w dodatku zajmowały 90% cennego miejsca w plecaku. Błogosławieństwem okazała się dodatkowa para skarpet (którą zmieniłem na ok 27 km w Domu Śląskim) oraz kijki trekkingowe. Stuptuty oraz nakładki na buty choć zakupiłem w przededniu wyjazdu zostawiłem w pokoju – niestety nie było na nie już miejsca w plecaku. Trochę żałowałem, że nie miałem nakładek, ponieważ buty choć z bieżnikiem (Mizuno Wave) to jednak na lekko oblodzonych czy ośnieżonych odcinkach traciły swą przyczepność. Po zjedzeniu śniadania – makaronu z oliwą, przyprawami i suszonymi pomidorami – byłem gotowy do walki!

Stasimon

Gdy do własnych dotrę granic

Kogo spotkam, z kim pogadam,

Komu będę nocną porą

Bajki do snu opowiadał?

Gdy zapytam, kto podpowie,

Ile jeszcze trzeba wiary,

Żebym mógł od zapomnienia

Z mego życia coś ocalić.

(Normalsi – Do stracenia)

Epeisodia

Punktualnie o 7 rano wyruszyliśmy z Polany Jakuszyckiej. Prosty 2 kilometrowy odcinek z kilkoma hopkami skierował nas na pierwsze podejście w kierunku Schroniska na Hali Szrenickiej. Kilkukilometrowy odcinek pokonywaliśmy wąską, wydeptaną w śniegu ścieżką. Tempo nadawała osoba przede mną – wyprzedzić nie było możliwości. Jedna-jedyna próba zakończyła się nurkowaniem w śniegu po kolana. Schronisko na Hali Szrenickiej było pierwszym punktem kontrolnym i jednocześnie punktem odżywczym. Zjadłem kilka batoników, popiłem zimnym izotonikiem i ruszyłem w dalszą drogę na Śnieżne Kotły. Kolejny „OES” – kilkunastometrowej szerokości podejście, pozwalał już swobodnie wyprzedzanie, choć nie było to wcale łatwe w kopnym śniegu, który towarzyszył również podczas zbiegu. 

Zmęczenia jednak nie odczuwałem. Minimalizowały je doznania wizualne. Panorama Karkonoszy, formacje skalne, „biała pustynia”. Delektowałem się pięknem gór. Z uśmiechem na twarzy, naładowany endorfinami i nie zwracając uwagi na szybko płynące minuty (odwrotnie do przebytych kilometrów) dotarłem do Śnieżnych Kotłów. Wreszcie trochę zbiegów! Czekałem na nie licząc, że będę mógł nadrobić stracone minuty (dużo minut!). Nie było jednak łatwo. Miałki i głęboki śnieg nie pozwalał rozwinąć prędkości. Więcej wysiłku kosztowało mnie trzymanie równowagi aniżeli pokonywanie trasy. Dlatego też dość często na dłuższych odcinkach przechodziłem do szybkiego marszu – którego tempo było niewiele wolniejsze od biegu i brodzenia w śniegu.

Odrodzenie – kolejny „OES” i punkt kontrolny. Nie poczułem się wcale lepiej, ni odrodzony, ni zmęczony. Znów kilka kęsów batoników popite izotonikiem i napieramy w kierunku najwyższego szczytu Karkonoszy – Śnieżki. Na wąskim trawersie złapał mnie mały kryzys – lekkie zawroty głowy i mroczki przed oczami. Przymrużyłem oczy zmęczone od odbijającego się od śniegu słońca oraz zacząłem głęboko oddychać licząc na szybką poprawę…

Stasimon

Kiedy powiem sobie dość

A ja wiem, że to już niedługo

Kiedy odejść zechcę stąd

Wtedy wiem, że oczy mi nie mrugną, nie

Odejdę cicho, bo tak chcę

(O.N.A. – Kiedy powiem sobie dość)

Epeisodia

Trawers zmienił się w szeroką drogę. Mój stan też się poprawił. Poczułem lekki przypływ sił. Biegam zrywami – tam gdzie jest to możliwe, a gdy znów zaczynam brodzić w sypkim śniegu, przechodzę do marszu. Czuję się trochę tak, jakbym biegał po plaży. Ale tutaj w bonusie mam upakowany plecak i podbiegi… Długie podbiegi. 

W oddali widać Śnieżkę. Jednak zanim rozpocznę wDRABanie się na jej szczyt lekkim zbiegiem docieram do schroniska Dom Śląski. Gwarno tu i tłoczno od uczestników, kibiców i turystów, jednak znajduję swój kąt. Zmieniam przemoczone skarpetki i termoaktywny longsleeve. Mokrą czapkę wymieniam na buffa. Wykruszam gródki śniegu z nogawek. Po wchłonięciu miski pomidorówki i kubka herbaty czuję się jak młody bóg. W takim stanie mogę zdobywać szczyt!

Wyruszając na Śnieżkę zaczęło mocniej wiać. „Wmordewind” szybko mnie wychłodził, a ręce mocniej marznąć. Trzymanie kijków przemarzniętymi palcami do łatwych nie należało. Walczyłem kroczek za kroczkiem zmierzając w kierunku szczytu. Chwilami zatrzymywałem się napawając się przepiękną panoramą! Sekundy mijały, a ja mógłbym nie odrywać wzroku. Przepiękny, beautiful, schön, hermoso, bello! Żaden język świata nie odda widoku, który rozpościerał się przed naszymi oczami.

Dotarcie na szczyt Śnieżki – 1602 m.n.p.m – otworzyło nam długi zbieg, aż do przełęczy Okraj, na którym mieścił się ostatni punkt kontrolny. Trasa trochę bardziej urozmaicona – wąska leśna ścieżka, chwilami w kopnym śniegu, pojawiają się luźne kamienie, lód i strumyki. Pojawia się asfaltowa droga – niby ulga dla nóg, jednak mnie odbiera większe chęci na bieg. Nie ma śniegu, nie ma przygody. Ponowne wejście na leśną ścieżkę znów przenosi mnie do ultra-snu. Odczuwam już zmęczenie, muszę uważać przy zbiegach, ponieważ jeden z poślizgów zasygnalizował nadchodząc skurcz. Niebawem zacznie się kolejny kilkukilometrowy podbieg – do Budników. Ile ich jeszcze?

Stasimon

Pozbyć się złudzeń, tak myślę, że dam radę

I znowu przegrywam a pamięć to niechciany spadek

Grzebiesz w poszukiwaniu śladów spokoju

Ruszasz do boju i w walce gubisz sam siebie

Dni – za szybko pokrywa je kurzu warstwa

A noce zbyt szybko znikają na widok poranka

Złodziej co nawet teraz czyni wspomnieniami

Zostawiam „wczoraj”, ważne tylko to co jest przed nami

(Eldo – Droga winnych)

Epeisodia

Od Budników zaczął się kolejny, łagodny zbieg.  Zaczynam mocniej odczuwać wcześniejszą walkę ze śniegiem i upływający czas. Coraz częściej robię przerwy w marszu na kilkanaście, kilkadziesiąt metrów by znów przejść do truchtu. Zbliżam się do 50 kilometra. Wolontariusze informują o jeszcze jednym podejściu. JESZCZE JEDNYM, OSTATNIM! Dotreptałem na szczyt stoku narciarskiego „Kolorowa” i tam – błotnistym zbiegiem (który ostrożnie zszedłem nie ufając butom i przemęczonym udom) dotarłem na deptak w Karpaczu. 

To już ostatni zbieg, ostatnia prosta. META! 8:45 minut na pokonanie ok 52 kilometrów zimowego ultramaratonu. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Nogi zmęczone, chodzę jak kaczka. Ale co z tego? To jest nieważne. Chwilę temu mówiłem sobie „nigdy więcej”, a teraz? Myślę „kiedy więcej…”

Eksodos

Poranek był trudny. Mimo to dałem namówić się ultrasom – towarzyszom podróży: Bartkowi Grzegorczykowi, Michałowi Brzeszkiewiczowi oraz Jarkowi Felińskiemu na poranny trening. 6 kilometrów pod górę do PTTK Samotnia i kolejne 6 w dół. Dziękuję Wam. Po cichu pożegnałem się z Karkonoszami. Jeszcze tu wrócę. Na pewno.

Zakochałem się. Zakochałem się w górach. Zakochałem w panoramie, górskim powietrzu, w wąskich ścieżkach, strumykach, w bieganiu które wywołuje skrajne emocje: wyzwala radość, smutek, ból, ukojenie, wątpliwości i pewność siebie. Wszystko jest ważne, a zarazem nic się nie liczy. Nic poza tobą, twoim oddechem. Żyję, oddycham, jestem szczęśliwy!

Kilka słów muszę napisać o organizacji – jestem pod ogromnym wrażeniem. Począwszy od pakietów startowych , odprawy, oznakowania trasy, punktów kontrolnych/odżywczych, wolontariuszy – wszystko perfekcyjnie dopięte na przysłowiowy „ostatni guzik”. Impreza choć kameralna, to z niesamowitą atmosferą wyczuwalną w każdym detalu. Czapki z głów i ukłony po sam pas. Dziękuję!


Szymon Drab
Szakale Bałut Łódź

 

 

Powiązane Posty