Gdzie wilki wyją na dobranoc – relacja z Wilczych Groni

Rajcza, 9 lutego, godzina 11:00. Na mrozie przytupuje tłumek prawie 250 napieraczy. Przed nimi 15 km biegu i +/- 750 m w pionie. Rozlega się strzał i tłumek tak jakby rusza do przodu. A jednak nie rusza, widać to był strzał próbny, czy inna zmyła. Dopiero po chwili rzeczywiście startujemy zaśnieżonymi uliczkami i wypadamy na główną drogę, którą długo lecimy lekko z górki. Jak się biegnie? – pyta Asia. Za szybko – odpowiadam, widząc mijające właśnie 8 minut na stoperze, kiedy po niecałych 2 km asfaltu zbliżamy się do skrętu w zaśnieżoną górską drogę. Zabawa się zacznie dopiero teraz.

O Wilczych Groniach, nowym biegu organizowanym przez ekipę Napierajów od Chudego Wawrzyńca, dowiedziałem się od naszej klubowej koleżanki Kasi, której serdecznie dziękuję za namiar i która w końcu niestety nie pojechała. Skończyło się na 8-osobowym składzie zimowych górali, a raczej dopiero kandydatów na takowych: Asia, Milena, Bartek, Jarek, Leszek, Szymon, Wiktor oraz niżej podpisany. Zimą w górach na zawodach nikt z nas jeszcze nie biegał, ale poza tym przekrój doświadczenia jest bardzo szeroki – od zaprawionych w bojach ultrasów (Milena, Bartek, Jarek, Wiktor) do zupełnych górskich świeżynek (Asia, szybkobiegacz Leszek i Szymon). Z moją mizerną praktyką jednej górskiej połówki i jednego krótkiego anglosasa bliżej mi do tych drugich.

Zaśnieżona droga jest ubita, ale to miłe złego początki. Po chwili teren staje dęba, a droga przechodzi w ścieżkę pokrytą kopnym śniegiem. Życzymy sobie z Asią powodzenia i odskakuję do przodu. Chyba jestem gdzieś w połowie stawki, w dobrym dla mnie miejscu, bo idę równo z tymi, wśród których się znalazłem. No właśnie, nie biegnę tylko idę, bo inaczej się nie da. Nie jest bardzo stromo, jakieś 10-12% nachylenia, może czasem więcej, ale grząski śnieg ponad kostki umożliwia podbieganie tylko na krótkich odcinkach. Po bokach szerokiego na jedną osobę „przetartego” korytarza sięga czasami kolan.

Śnieżek, człap, człap, potoczek, chlap, chlap… Długi tramwaj zawodników równym krokiem napiera gęsiego do góry. W dolnej części podejścia wyprzedza mnie kilku harpaganów o stalowych płucach, których nie mam szans gonić. Przyjmuję taktykę siadania na ogonie jakiejś grupki i łykania skokami po jednym albo dwóch współzawodników, aż się wysforuję na czoło. Potem wyrównanie oddechu po podbiegu „poboczem” przez śnieg do pół łydki, przyśpieszenie i kleję następną grupę przed sobą. Pozornie to brzmi szybko, ale naprawdę idzie jak na zwolnionym filmie. I tak w kółko przez 4 km i 450 m różnicy wzniesień. Męczące to jak cholera, sapię jak lokomotywa, ale łapię swój rytm i stwierdzam, że da się tak cisnąć dłuższy czas. Przesuwam się do przodu o kilka, może kilkanaście miejsc.

Podbieg trawersuje stoki Suchej Góry i nie ma wyraźnego szczytu. Na wypłaszczeniu staram się jak najwięcej biec mimo grząskiego śniegu. Tuż przed opuszczeniem niebieskiego szlaku wyprzedza mnie jednak jakaś dziewczyna w fioletowej kurtce, a chwilę potem dostrzegam za sobą doganiającą mnie Szakalową bluzę i słyszę pozdrowienie od napierającego z kijkami Szymona. Kurde, szybki jest. Trasa nagle skręca ostro w prawo. Na stoperze 53 minuty od startu. Pod sobą widzę stromy zbieg. Dobra, poloneza czas zacząć…

Gubię Szymona, przeganiam tamtą dziewczynę, dopadam następną grupkę. Z tymi idzie trudniej, ale w pierwszym dogodnym miejscu też ich łykam. Może jest tam Jarek, a może w następnej grupie – nie zauważam go, dopiero na mecie mi powie, że widział jak leciałem jak znikający punkt. Wykorzystuję głęboki śnieg, który pozwala stawiać trochę większe kroki i w razie potrzeby łatwiej wyhamować na poboczu. Na początku oddech mam chyba jeszcze szybszy, niż jak napierałem pod górę, ale niedługo go wyrównuję. Wypadam na bardziej wydeptany kawałek ścieżki, tu już nie można sadzić takich susów bo by się człowiek zabił, ale jeszcze przyśpieszam, po swojemu przebierając drobno nogami. Niesamowita adrenalina, kolejni zawodnicy zostają z tyłu. Ledwo wyrabiam, omijając leżącą przy ścieżce kłodę. Bartek mi potem powie, że też prawie na nią wpadł.

Wreszcie Nickulina. Łapię oddech, truchtając w dół zaśnieżoną szosą. Nie jestem w stanie szybciej, ten wariacki zbieg mnie totalnie wyprał. Wyprzedzona grupka pomału się zbliża. W głowie mam rozpiskę trasy, szosą wychodzi jakiś kilometr… robię go w 6 minut. Znaczy że już naprawdę mocno dostałem w dupę!

Jeszcze tylko piątka została! – woła do mnie jeden ze strażaków zabezpieczających trasę przy skręcie w lewo. To podbudowuje, ale też jak się później okaże, wprowadza w błąd. Sto metrów dalej, w bok od drogi, jest bufet, przy którym posila się grupka zawodników. Świeżo napojony trzymanym w kieszeni izotonikiem, odpieram jednak pokusę gorącej herbaty i bulionu i cisnę dalej. Chyba dobra decyzja, bo na wznoszącej się lekko polnej drodze bufetowicze i tak mnie doganiają. Zatrzymując się straciłbym jeszcze więcej.

No właśnie, droga się lekko wznosi, ale mi wcale nie jest lekko. Na przemian idę i biegnę, kolejni napieracze mnie dochodzą. Jednak wkrótce nachylenie podbiegu się zwiększa i oni też muszą zwolnić. Trasa jest wciąż szeroka i ubita, jest dużo miejsca na wyprzedzanie, wszyscy stosują taktykę naprzemiennego biegu i marszu i tak się nawzajem mijamy. Parafrazując klasyka, w naszym kroku nie ma już świeżości.

Przejezdna droga kończy się przy najbliższych zabudowaniach, ustępując miejsca dobrze już znanemu kopnemu śniegowi. Ten podbieg, z najwyższym punktem gdzieś pod szczytem Kiczory, nie jest tak stromy jak poprzedni i ma „tylko” niecałe 250 m przewyższenia. Wydawałoby się, że pikuś w porównaniu z tym co było wcześniej. Położenie pod koniec trasy czyni z niego jednak Pana Pikusia przez duże P.

Kiedy zbiegam z najwyższego punktu przez Wilczy Groń, pierwszy raz dziś zza chmur wychodzi słońce. Zgodnie z zapowiedzią organizatorów widoki z odkrytego grzbietu są ładne, jednak próba ich podziwiania kończy się wpadnięciem w głębszy śnieg na poboczu i utratą cennych sił. Jeśli strażak miał rację, mam szansę złamać dwie godziny. Po długim, łagodnym zbiegu pojawia się jednak hopka, a potem jeszcze jedna. Litości, ile jeszcze? Jęzor do gleby, znowu na przemian bieg i marsz, wyprzedzamy się nawzajem w grupce zawodników. Walczymy z kopnym śniegiem, a do tego na odkrytym grzbiecie duje wmordewind. Dwie godziny idą się kochać. Później zobaczę na stronie biegu, że od strażaków do mety było 6 km, a według innego znalezionego profilu prawie 7.

To już musi być Compel – ostatnia górka. Przy trasie stoi organizatorka zawodów i głośną grzechotką zagrzewa do walki. Jeszcze kawałek płaskiego i zaraz w dół do samej mety! – dopinguje nas. W tym momencie normalnie ją kocham.

Zapowiedziane płaskie okazuje się łagodnym podbiegiem. Dla mnie jednak żaden podbieg nie jest już łatwy. Znana mi z pierwszej góry dziewczyna w fioletowej kurtce, która siedziała mi od kilkunastu minut na ogonie, w końcu mnie wyprzedza razem z kimś jeszcze. Znikają za przełamaniem terenu, kiedy mi został jeszcze kawałek pod górę.

Zbieg zaczyna się nagle i od razu bardzo ostro. Puszczam nogi i wchodzę w nadświetlną. Frunę wąską ścieżką przez las w głębokim śniegu. Za zakrętem dostrzegam dwójkę zawodników. Przepraszaaam, uwagaaaaa! – zdążam krzyknąć, jakoś ich omijam, wypadam z lasu na stok narciarski. Ubity ratrakiem śnieg wymusza zmianę kroku. W dole majaczy dolna stacja wyciągu. Gdzie meta? Długo tego tempa nie wytrzymam, nawet w dół. Mam dalej lecieć na pałę, czy oszczędzać siły na uliczny finisz? Póki co pruję stokiem obok przejeżdżających narciarzy. W końcu w dole przy budce dostrzegam malutką tabliczkę z ledwo widocznym napisem „meta”. W połowie dystansu fioletowa plamka przemieszcza się w dół. Podrażniona męska ambicja włącza mi ostatnie rezerwy i jeszcze przyśpieszam. Plamka rośnie w oczach. Mijam ją na totalnie wyplutych płucach i wpadam na kreskę kilka metrów przed nią.

Dłuższą chwilę łapię oddech. Odbieram medal i podchodzę do Doroty z Częstochowy. Wciąż dysząc jak pies, urywanymi zdaniami dziękuję jej za walkę – jeszcze się bezpośrednio nie ścigałem z dziewczyną tak dobrą na podbiegach. Później okaże się, że była szósta na 36 kobiet, które ukończyły zawody. Do złamania 2 godzin zabrakło mi 5 minut i 58 sekund, czyli nie było na to żadnej szansy. Pewnie mogłem trochę mocniej przycisnąć na końcowym pofałdowanym grzbiecie, ale ile bym zyskał? Może pół minuty, bo już i tak ledwo człapałem. A wtedy zostałoby mniej sił na mój firmowy zbiegowy finisz, gdzie spokojnie urwałem z minutę. Już drugi raz, po wrześniowym limanowskim półmaratonie, doceniłem ile można zyskać na zbiegach.

Na mecie są już ścigant Leszek, który w górskim debiucie był 22 wśród mężczyzn i 23 w open, a także Bartek. Półtorej minuty za mną przybiega Jarek, który mnie prawie doszedł na Complu ale znów mu uciekłem na zbiegu. Po kolejnych dwóch minutach finiszuje Szymon, który na ostatnim zbiegu złamał kija i musiał się po niego wrócić. Milena, Asia i Wiktor docierają na metę niedługo po nich i wszyscy spotykamy się na serwowanym przez organizatorów gulaszu.

Z późniejszych atrakcji dnia wspomnieć należy morsowanie w potoku w wykonaniu Mileny, Bartka i Wiktora. Reszta ogranicza się do kibicowania, a jedna osoba postanawia przełożyć tą przyjemną dla niektórych czynność na jutro. Wieczorem 5/8 składu wyrusza do Bielska, gdzie mają umówiony nocleg u znajomej i zaplanowane długie nocno-poranne wybieganie po górach. Mieli to w planach jeszcze zanim się dowiedzieliśmy o Wilczych Groniach. Część ekipy pewnie się nawet oszczędzała na zawodach, żeby zachować siły na ten punkt programu. Przez jakąś drobną obsuwę organizacyjną trening im się nieco opóźni i skróci, ale i tak wrócą zadowoleni.

Asia, Jarek i ja zostajemy w bazie w Rajczy razem z Krzyśkiem z Poznania, naszym współspaczem ze szkolnej sali. Przebojem są pyszne „wilcze ciasteczka”, czyli upieczone przez jego małżonkę owsiane ciasteczka z rodzynkami. Wieczorem lądujemy na imprezie w Centrum Kultury, gdzie tanecznymi popisami próbujemy rozruszać zakwasy. Po powrocie ekipa mieszkająca w sąsiedniej sali wyciąga nas na nocne zjazdy na sankach po stoku, gdzie był finisz dzisiejszego biegu. Na sam koniec, o północy Krzysiek daje się im namówić na nocny trening, na którym podbiegają na pierwszą górę dzisiejszej trasy. Harpagany. Kiedy wraca, jeszcze nie śpimy…

W międzyczasie Jarek rzucił pomysł porannego wyskoku na narty do Szczyrku zanim wrócimy do Łodzi. Asia na to jak na lato, a ze mną jak z dzieckiem, chociaż nie miałem desek na nogach od 12 lat jak policzyłem, więc mam niezłego cykora. Asia zaczyna niedzielę od tego, czego nie zrobiła wczoraj – skoro świt idzie zamorsować w potoku. Jarek jej kibicuje, a ja zostaję dłużej w ciepłym śpiworze, bo kierowca musi się kiedyś wyspać. Po śniadaniu żegnamy się z Krzyśkiem i ruszamy do Szczyrku. Wypożyczamy narty, buty i kije. Już przy pierwszym zjeździe się przekonuję, że niepotrzebnie się bałem – tego się nie zapomina, jak pływania i jazdy na rowerze.

Ogromne dzięki dla Organizatorów za naprawdę fajny i dobrze zrobiony nowy bieg i zamówienie odpowiednich warunków śnieżnych, a także dla towarzyszy broni – tych wspomnianych w relacji i nie tylko – wszyscy jesteście wielcy jak słonie!

Strona biegu, mapa i profil trasy, pełne wyniki:

www.wilczegronie.pl

 

Wasz górski korespondent,

Kamil Weinberg

biegampolodzi.pl team

 

 

Powiązane Posty