TRANSJURA 2012 jeśli coś ma zawieść to na pewno na ultra

6 lipca 2012, szkoła podstawowa przy ul. Pigonia w Krakowie, 21:00 start honorowy, kilka minut później ostry. Rozpoczęło się, ruszyła II edycja supermaratonu  Transjura, druga edycja w przeciwieństwie do pierwszej prowadzi z Krakowa do Częstochowy – nieco ponad 100 mil, dokładnie 164 km. Początek biegnę spokojnie, ale konsekwentnie i zgodnie z założoną lecz nieco zmodyfikowaną taktyką, zamiast co 10–15 km przerwa w marszu, bieg na przemian z marszem w miejscu mocniejszych podbiegów-tak wychodzi naturalniej.Camel od początku zatankowany do pełna, mimo wieczornej pory do pierwszego punktu kontrolnego (PK 1) niemalże osuszony.

Na PK1 docieram w średnim tempie 6:02 min/km, i melduję się w pierwszej 10.Do tankowanie do pełna i dalej w drogę, po minięciu Ojcowa pierwsza niespodzianka – na plecach i nogach ląduje zawartość bukłaka? Chwila na zatrzymanie się i zonk pękł na zgrzewie. Do 54 km „o suchym pysku”. Mimo osuszenia nie zwalniam. W międzyczasie okazuje się, że gonimy jakiś deszczyk ponieważ przecinamy całkowicie nawodnione i miejscami płynące łąki. Buty przemoczone, ale nic nie zapowiada złego.

Na 54 km pojawiają się pierwsze pęcherze i piękne „kalafiory” między palcami, niewiadomo skąd pojawia się ból w okolicy kostki, silny obrzęk i zaczerwienienie, grupa powoli się oddala.

Do 83 km jeszcze walczę, jestem po 12 godzinach i 17 minutach (sporo wolniej niż zakładane w tym miejscu 100 km), lecz nadal z nadzieją na dobry wynik. Niestety mimo braku oznak zmęczenia muszę dać za wygraną, ze złości chce mi się wyć, po raz pierwszy rozważam wycof! 

Kostka boli coraz bardziej, każdy krok to stąpanie po rozżarzonych węglach, ból będzie mi towarzyszem (jedynym) do samego końca gdziekolwiek o nim zdecyduję.

Pojawia się skwar, temperatura powietrza przekracza 34°C, rozgrzany asfalt ma pewnie koło 50. Pierwszy dłuższy (półgodzinny) postój robię we wiacie za Kocikową Wolą na 80 km. Dowlekam się do Pilicy –tempo miejscami na poziomie 3 km/h, tam zimna cola i pęto kiełbasy stawiają mnie trochę na nogi… Nie na długo palące słońce dokłada czerwoną cegiełkę do pieca co w polaczeniu z tabletką przeciwbólową powoduje, że zaczynam mieć zawroty głowy… myśl o wycofie drąży bezlitośnie, przerwać cierpienie. Aby to zrobić muszę dostać się tylko do jakiegoś sensownego punktu. Planuję Bobolice na 110 km. W między czasie rozmawiam telefonicznie z naljlepszą z żon, która przekonuje mnie, że nie jest jeszcze tak źle, no może źle ale nie aż tak i abym zanocował, a rano będzie lepiej. Nic nie mam już przecież do stracenia!  Tak też planuję – nocleg w Bobolicach a rano…

Kawałek po 101 km spotykam dwóch zawodników, którzy zamierzają wycofać się z imprezy. Tak zafascynowany jestem swoim nowym planem, że próbuję towarzyszy niedoli do niego przekonać. Na próżno, lecz nawet przez myśl mi nie przeszło żeby skorzystać z okazji i zabrać się ich nadjeżdżającym transportem na metę. Pomachali mi tylko smętnie, walka się skończyła…..

W trakcie okrążania Góry Zborów mijający mnie zawodnik uświadamia mnie, że mój „genialny” plan ma wadę – na 116 km jest PK, na którym należy się zameldować do 2 w nocy inaczej nici ze sklasyfikowania. Trudno, mozolnie ruszam dalej. Mijam zamek w Bobolicach i   granią docieram do Mirowa. Zmierzcha, w oddali grzmi i błyska się. Pod zamkiem w Mirowie kolejna dwójka ewakuowana… Zapada noc, grzmi, a przede mną najtrudniejszy nawigacyjnie odcinek szlaku, słabo oznaczony, z fragmentami bez znaków. Chwila błądzenia w rejonie Wielkiej Góry i odnajduję czerwony szlak. Nie wiem tylko, którą stronę należy nim podążyć. Wysokie gęste drzewa nie ułatwiają orientacji, co chwila się błyska, między konarami drzew zauważam zbawiciela…

….księżyc, już wiem gdzie dalej. Gnam co sił w nogach, nie patrzę na ból, byleby zdążyć prze nawałnicą na nocleg. Ta dopada mnie przy skraju lasu w kierunku Niegawy gdzie znajduje się PK. Z prawej strony mijam Bukowiec Wielki i kompletnie przemoczony docieram do punktu. Odchaczam swoją obecność, łapię trzy banany, dwie słodkie bułki z serem i butelkę wody, po czym gnam do wsi w poszukiwani schronienia na nocleg. Po drodze rozsypują mi się wiktuały na szosę, więc jedząc łapczywie bułkę co chwila wypluwam grudki żwiru. Deszcz ustał ale zrobiło się przenikliwie zimno. Schronienie znajduję w wiatrołapie przykościelnego pomieszczenia gospodarczego, tam przebieram się  w długą, suchą bluzę i kamizelkę i próbuję zasnąć na betonowych schodkach. Dreszcze wyganiają mnie po godzinie, ruszam w dół do wioski a po drodze spotykam zawodnika, który poleca mi przed chwilą sprawdzone miejsce- remizę. Jest O.K. krzesło kinowe w przedsionku mimo zabawy tanecznej powyżej daje mi wytrwanie na trzy godziny. O 4:00 ruszam dalej. Ciągle powoli, w lekkich rannych mgiełkach podążam przez Freciatą Górę do Złotego Potoku, u którego kresu na początku Alei Klonów znów dopada mnie ulewa. Na szczęście dorodne drzewa przepuszczają jedynie pojedyncze krople.

Czekam, czas powoli płynie zmniejszając szanse na dotarcie do celu o czasie. Kolejny kryzys i myśl o wycofie, lecz bliskość (2 km) Pabianic (na 135 km)-jestem prawie w domu, dodaje mi sił. Po deszczu ruszam dalej i mimo zmiany pogody – znów upał zatrzymuję się na dłużej dopiero w Olsztynie (145,4 km) – zostało ostatnie 19 km. Kawałek za nim ze szczytu Gór Towarnych widzę wieżę Jasnej Góry i kominy zakładów przemysłowych, wzdłuż których przebiega mój szlak… Przyśpieszam, zaczynam truchtać, teraz to wszystko bez znaczenia, ból, samotność, zmęczenie, nie są w stanie mnie zatrzymać i jedynie brak wody podczas ostatnich dwóch godzin doskwiera. Na rogatkach Częstochowy wysysam kilka dzikich kwaśnych jabłek i już bez przeszkód truchtem wbiegam na metę! Po 47 godzinach i 27 minutach mimo walki z kontuzją i przeszkodami, wzbogacony o cenne doświadczenie staję u kresu tej drogi, a może początku nowej, przyszłorocznej, bo mam rachunki do wyrównania. jeszcze mądrość ludowa: jeśli coś może potencjalnie zawieść, jeśli z czymś jest nie do końca dobrze to podczas biegu ultra na pewno zawiedzie, a każda drobnostka urośnie do problemu, który może skutkować nie tyle niezrealizowaniem celu sportowego, co koniecznością rezygnacji.

Bieg wygrał z czasem 23:54:00 Tomasz „KÓLA” Kuliński,

Pierwszą kobietą była Hania Kurzajczyk – 30:01:00

Bieg ukończyły 74 osoby, zrezygnowały w trakcie 41 w tym jedna zdyskwalifikowana za zmianę trasy.

Z regionu łódzkiego bieg ukończył jeszcze Tadeusz Ruta w czasie 30:01:00

Bartek Grzegorczyk

Powiązane Posty