8 września 2012 r. przedstawiam światu nowonarodzoną „góralkę”. Zaliczone trzy biegi górskie (78 km na zawodach w ciągu 9 dni) to tylko wstęp, jaki podyktowała mi odkryta w te wakacje pasja. O godzinie 3.10 w nocy melduję się na starcie Biegu 7 Dolin, który ma być kolejnym krokiem w ultra po górach. Mamulka moja właśnie śpi smacznie, bo wie, że mam biec Życiową Dychę, krótko i po asfalcie z górki jak w ubiegłym roku. Przynajmniej Ona jest spokojna o mój start, a ja zaczynam się denerwować za nas dwie. Strzał z pistoletu i mam 10,5 godziny na pokonanie 66 km. Startuję w końcu z uśmiechem i w oczach, gdyż wiary, siły, męstwa dodaje mi opaska na ręce z Chudego Wawrzyńca. Jemu zawdzięczam to, że tu jestem i właśnie On zaopiekuje się młodszą siostrą na trasie, nie może być inaczej. Ja tylko muszę napierać i pamiętać, że zawody to nie czas na rekreację w schroniskach, jeśli chcę być zadowolona z wyniku na mecie. Bardzo szybko mam za sobą pierwszą hopkę i zbieg, i wiem, że przyjemność dopiero się zaczyna. Dalej będzie jeszcze bardziej w górę i mocnej z, czyli dużo satysfakcji okupionej sporym wysiłkiem i jeszcze więcej radości przy luźnym puszczaniu się w dół. Jest i fotka, na której uwieczniono moje przebudzenie i również pobudzenie. Spragniona kolejnych wrażeń biegnę atakować kolejną górę i napieram tak, że ku swojemu zdziwieniu mijam, rzadko kiedy jestem mijana. Na polanie księżyc zanim schowa się w chmurach mrugnie do mnie okiem, że fajnie, bo tu jestem, wysoko nad uśpionym miastem. Dalej mgiełki otulają ścieżkę i mogę się cieszyć dosłownie każdym kamykiem, tym którego właśnie przez sekundę widzę. Za jej zasłoną pozostaje Jaworzyna Krynicka, zaś Runek wita mnie deszczem. Myślę sobie, Bracie to już znam i bez obaw: o błoto, że mokro docieram do punktu odżywczego na Łabowskiej Hali. Cóż, nie spojrzałam nawet w innym kierunku niż stół z poczęstunkiem, piję izotonik i dwie czekoladki biorę na drogę i dalej, mnie tu nie ma. Jestem już na zbiegu do Rytra, jak to leci, jak ja lecę. 2 km, do przepaku asfaltowym podbiegiem, męczą mnie bardzo, gdyż nie mogę się zdecydować na przebranie. Gdy dostaję swój niebieski worek nieźle już leje i bez dwóch zdań zakładam kurtkę. Uwijam się bardzo, tak przynajmniej myślę, zmieniam skarpetki, łykam tabletki, piję izo, wcinam herbatniki, toaleta jest za daleko. Banan w rękę na drogę i porażka, aż 27 minut zamarudzone! Poderwać się do biegu, choć pod górę, pomaga telewizja polska. By działo się coś na filmie, z kolegą biegowym rozmawiamy o startach górskich. Rewanżuję się Chudemu i dzięki mnie będzie w szkle. Na tym odcinku okazuje się, że mam za plecami Ukrainkę, a ja zastanawiam się czy przypadkiem nie szarżuję z tempem. Po czym deszcz ukrył się w lekkiej mżawce i na ostrym podejściu, by całkiem się nie zagotować, zmuszona jestem przystanąć i zrzucić z siebie do plecaka odzienie na niepogodę. Reszta ciągnie w górę, również Litwinka (jak się okazało w wynikach) zostawiając mnie w oddali , z poczuciem, że raczej ich nie dogonię. Ruszam na krótko i odżywam, co pozwala mi dziarsko piąć się coraz wyżej. Doganiam towarzystwo i nie czekam na nikogo. Spotykamy się jeszcze na agrafce przy schronisku na Przehybie, oni do, ja z, po szybkiej wspaniałej gorącej herbacie z cukrem. Jeszcze tylko kamień z buta i muszę gonić tych, z którymi powinnam być, gdyby nie ech ten pierwszy w życiu przepak. Teraz oszczędzam każdą sekundę biegnąc, nie tylko z górki i płaskie, ale także niektóre podbiegi. Niebawem Radziejowa z wieżą widokową, a ja nie przystaję zachwycić się panoramą. Nie powstrzymuje mnie nawet obelisk, lecę na Eliaszówkę. Góry mnie same niosą, a ja z kolei Fajny Numer. Mijamy tych co byli w planach do „złapania” i w euforii szybkiego zbiegania gubimy trasę na betonowych płytach. Ten fajny, także i rozsądny numer, nie pozwala się nam cofnąć pod taką górę i dajemy tym co jest do Piwnicznej. Myśl o straceniu zawodów porzucam, gdy znów znajdujemy się na szlaku i musimy po raz drugi minąć minioną już ekipę. Koniec dziurawego zbiegu i asfalt świadczą tylko o ostatnich metrach. I fakt, meta jest zaskoczeniem. Otrzymuję medal, czarny worek i kończy się bieg. Siadam na ławce z gorącą herbatką, herbatnikami i paczką rodzynek. Czas na odpoczynek, gdyż właśnie spotykam zmęczenie.
Na trasie 66 km ultramaratonu po Beskidzie Sądeckim ja z Chudym obchodzimy te narodziny – mój pierwszy miesiąc zawodów biegowych w górach. Otrzymuję w prezencie od Brata drugi wynik kobiet.