Mistrz Świata debiutuje w maratonie…

W dniu 25 listopada Rafał Podziński zadebiutował w maratonie, który rozegrany został w Florencji. Zawodnik UKS Orientuś Łódź w swojej siedmioletniej przygodzie z bieganiem zdobył 24 medale Mistrzostw Polski w biegach na orientację, a w 2011 został Mistrzem Świata w Sztafetowym Biegu na Orientacje. Na swojej stronie Rafał zamieścił informację, że uprawia biegi na orientację, a uwielbia biegi uliczne, najbardziej te na 10 km (rekord 33:17).  Maraton? To zapewne jedno z marzeń biegowych, które ma każdy biegacz. Poniżej relacja Rafała z debiutu na dystansie 42 km. O przygotowaniach i planach przed startowych możecie natomiast poczytać tutaj

Między godziną 4. a 5. trenera obudził stresik przedstartowy i zaczął leciutko się kręcić. Emocje zaczęły sięgać zenitu! Na szczęście udało mi się jeszcze zmrużyć oko do godzinki 5:55, na którą to miałem nastawiony komórkowy budzik. Śniadanko od 6., więc tylko szybciutka toaleta i na dół (ze swoim własnym dżemem – duży Łowicz brzoskwiniowy, polecam). Najpierw wciągnąłem sobie malutką miseczkę płatków z mlekiem, a później już tylko bułeczka ze wspomnianym dżemorem i dwie liptonowskie herbatki z dużą ilością cukru. Naszykowałem sobie strój startowy (jak i przedstartowy), sprawdziłem, czy uda mi się zdjąć stare getry tuż przed startem przez buty (dało radę!), umyłem ząbki, wziąłem do kieszeni niebieskie Tic-Taci (intense mint), założyłem na uszy moje wielkie słuchawy i wybrałem się w ustronne miejsce na dole naszego obiektu. Tam przez dobre 40 minut koncentrowałem się i nastawiałem na walkę z dystansem i samym sobą. Przypominałem sobie wszystkie wspaniałe momenty mojej kariery (oczywiście na pierwszy plan poszedł złoty medal z JWOC 2011 i cały ten dzień 8 lipca 2011). Jakoś ostatnio nic mnie bardziej nie motywuje niż kawałek Eminema – Till I collapse, a zwłaszcza jego początkowe wersy. Wyszedłem jeszcze na dwór sprawdzić temperaturę i pogodę. Było dość pochmurno, ale całkiem niezimno, jak na tę porę dnia. Zdecydowałem, że nie biorę ze sobą rękawiczek (ani czapki, rzecz jasna). Koło 8. wróciłem na górę i przyszykowałem się do startu. Obkleiłem nawet sutki (czego raczej nigdy wcześniej nie robiłem). Założyłem moje adidasowskie rękawki z myślą, że może je gdzieś wyrzucę (choć niby 4 złote piechotą nie chodzi…), gdyby tylko nagle zrobiło się za ciepło. Na szczęście nie było takiej potrzeby – sprawdziły się fenomenalnie! Na nogi założyłem w/w stare ocieplane getry, zaś na górę dres bezrobotnego, w którym występowałem na pewnej imprezie przebierańcowej (bodaj u Jolanty K.?). Trochę mi go było żal, no ale cóż zrobić… 😉 Zgodnie z planem, opuściłem nasz hotel około 8:25-30 i udałem się na króciutką rozgrzewkę. A! Żebyście sobie nie myśleli, między tymi wszystkimi czynnościami parę razy siedziałem na water closecie, ale chyba szczegółów nie trzeba podawać. 😉

Satelity trochę zegar łapał, więc się przespacerowałem. W końcu się pojawiły, więc ruszyłem na 2-kilometrowe tuptanko, z czego ostatni kilometr ciut żwawiej, czyli w wysokim I zakresie. Żadnych rytmów nie robiłem. W regulaminie napisano, że do stref startowych będą wpuszczać tylko między 8:00 a 8:45, co jednak nie było egzekwowane. Jednakże postanowiłem wejść od razu po skończeniu biegania do strefy, żeby zająć sobie odpowiednie miejsce w szeregu. Wchodząc, pokazuję ochroniarzowi numerek spod dresu, a ten kiwa palcem i już niemalże chciał kazać mi spieprzać, gdzie pieprz rośnie, gdy wtem nagle ówdzie dostrzegł mój special sticker (-3:00) – byłem uratowany! Udało mi się usytuować gdzieś tak w 4-5. rzędzie, „nie tak źle” pomyślałem. Spokojnie wciągnąłem sobie całe 70g (duża tubka) CarboSnacka long-lasting energy. Nagle ogłoszono, że start już za kilkanaście minut, czyli w okolicach 9:00. Ucieszyłem się. Jednak jeszcze bardziej nagle poinformowano nas, że trzeba będzie jeszcze poczekać około 28 minut, czyli do 9:15, jeśli nie lepiej… O losie. Miejsca w szeregu pilnowałem jak oka w głowie, więc ani myślałem się stamtąd ruszyć. Nagle słyszę polskie pokrzykiwanie – to trener i mój tata, którzy udawali się do swojego wejścia strefowego. Krótka wymiana wrzasków i ciao. Próbuję cośtam podskakiwać, żeby utrzymać jakąkolwiek ciepłotę ciała. Kręcę się, wiercę. Zawsze coś. O dalszym rozgrzewaniu nie było mowy! Uwaga, będzie obleśnie (zwłaszcza dla dziewczyn). Mianowicie, w tejże strefie było dość mokro w wielu miejscach pod nogami. Myślałem, że to jakieś ścieki, woda czy cuś. Jednak nagle coś mi podejrzanie zaśmierdziało i zobaczyłem jak gościu na moje lewo-skos strzepywał sobie… No sami/e wiecie, co. 😉 Może przejdźmy do milszych spraw… W pewnym momencie gościu ze środka podaje mi swoje plastikowe paletko ogrzewające, abym wyrzucił je gdzieś na bok. I wtem pada pytanie gościa stojącego między nami (ubranego w profesjonalistyczny strój sportowy koloru niebieskiego, okularki przeciwsłoneczne, zegareczek Nike z GPSem i w ogóle fajnie!): „Are you from Bulgaria?”. W pierwszej chwili letki WTFik w mojej mózgownicy, ale potem sczaiłem, że gość, który podawał mi tenże śmieć był właśnie w trykociku bułgarskim. Odpowiedziałem, że z Poland. I tak od słowa do słowa doszliśmy do tego, że obaj biegniemy na 2:48. Fajnie się trafiło, będę miał z kim biec (zwłaszcza początek). Jednakże chusteczka wielka, bąbelka (haha!). Po (przedwczesnym) wystrzale startera była taka zadyma, że mała bania. Za bardzo nie wiedziałem, co się dzieje. Starałem się utrzymać równowagę, jednocześnie walcząc o jak najlepszą pozycję, starając się nikogo nie stratować, jak i sprawdzając tempo na zegarku. Było hardo! Dawno tyle rzeczy naraz nie robiłem. 😉 A w ogóle start był dość dziwaczny, bo w pierwszym rzędzie ustawiona została ekipa murzynków i murzynek oraz kilku szybkich białasów. Potem były ze 2-3 metry przerwy i jakaś kolejna grupka (aczkolwiek patrząc na nich, to nie wyglądali na łamaczy 2:30 w maratonie, bardziej na Very Important Persony). Następnie kolejne kilka metrów przerwy i… my!

Na początku przebardzo uważałem, żeby nie przegiąć. Mijanki były niesłychane. Wyprzedzam, mnie inni wyprzedzają, ja wyprzedzam jeszcze innych, a mnie wyprzedzają inni od tych jeszcze innych. Było wesoło! Miałem w zegarku ustawioną opcję Auto Lap co 1km, jednak co jakiś czas sam wciskałem okrążenie, przebiegając przy konkretnym znaczniku, które były rozstawione perfekcyjnie. Pan Zdzisio się postarał! 😉 Mijając 2km, zobaczyłem na zegarku ~8:00 brutto, czyli realne tempo było ciut za szybkie od tego zakładanego, ale przynajmniej straty ze startu handicapowego za Keniolkami (aż 9 sekund!) wyrównane. Aha, no i hit! Tuż za tym znacznikiem zagadałem do pewnej pary mężczyzn (dwóch mężczyzn), czy biegną może na 2:48. Jeden z nich odparł: ‘No, no! 3 hours!’ i dodał jeszcze, że chyba w tej sytuacji ja biegnę za wolno. Uświadomiłem go, że to oni biegną 15’’/km za szybko, i niezwłocznie zwolnili. 😉 Pierwsze 5 kilometrów (19:45) udało mi się pokonać w tempie 3’57 (3:55, 4:02, 3:58, 3:54, 3:56), które wydawało mi się naprawdę spacerowe. No ale czego się spodziewać, jeśli miałem tak jeszcze przebiec ponad 37km? Generalnie, ten okres upłynął mi pod znakiem pilnowania, żeby mi żele energetyczne nie wypadły z przestrzeni między spodenkami a majteczkami, oraz szukania odpowiedniej grupy biegaczy, co jednak nie było takie proste… O tym świadczyć może fakt, że przez pewien czas biegłem sam (tak, sam!). Do grup przed sobą oraz za sobą miałem dobre 20-30 metrów, jednak jakoś bardzo mi nie zależało, żeby dystans ten natychmiast niwelować, bo wiatr był naprawdę nieznaczny. Odcinek ten kończył się punktem żywieniowym, na którym chwyciłem tylko kubeczek wody, chlusnąłem sobie łynia i dalej!

Jeśli chodzi o fragment 5-10km, to nic nader specjalnego się nie działo. Na 7,5 kilometrze pojawiła się stacja ze zmoczonymi gąbeczkami, która to występowała już do samego końca co każde kolejne 5km i z której to zawsze z chęcią korzystałem. Na tym odcinku lekko zwolniłem w porównaniu do poprzedniego, oczekując aż odpowiednia grupka mnie dogoni i będę mógł ich wykorzystać. Ta piątka wyszła dokładnie w 20 minut, czyli po zakładane 4’00/km (3:56, 4:01, 3:58, 4:03, 4:02). Spora grupka mnie skleiła w parczku i mogłem sobie wybrać fajnego zawodnika do biegnięcia krok w krok za nim. Wcześniej pytałem jednego z biegaczy, na jaki czas biegnie. Odparł, że koło 2:46 i tyleśmy się widzieli tegoż dnia… Ciekawostka: jeden z mijanych przeze mnie zawodników już szedł… Chyba skurcz? Na punkcie odżywczym – patrz akapit wyżej.

Kolejną piątkę pokonałem w 19:54 – tempo 3’59/km (4:01, 4:02, 3:57, 3:58, 3:56), czyli ociupinkę szybciej dzięki fajnej grupie, w której się bardzo przyjemnie biegło. Tuż przed 15. km grupka się trochę uszczupliła i było po prostu wygodniej. 😉 Zaniepokoił mnie jedynie odczuwany lekki dyskomfort w górnej części lewej łydki, ale starałem się rozluźnić krok i zbytnio o tym nie myśleć. Najwyraźniej się udało. 😉 Znowu jedynie woda na stanowisku żywieniowym.

Między kilometrem 15 a 21,0975 udało mi się znaleźć w fajnej 5-osobowej minigrupce, w której dwóch gości było naprawdę wysokich i biegli podobnym rytmem jak ja, co bardzo ułatwiało chowanie się za ich plecami. Dodatkowo jeden z nich był asekurowany (nie prowadzony) przez nielegalnie znajdującego się na trasie rowerzystę (kilkakrotnie był proszony przez Securitasów, żeby spie… uciekał, ale się nie dał :P). Mi osobiście w ogóle nie przeszkadzał. W okolicach 19. kilometra planowałem spożyć pierwszy CarboSnack (quick energy), jednak odpaliłem go już po minięciu 18km, bo trochę obawiałem się, żeby nie było za późno. W końcu żelek najlepiej pochłonąć PRZED kryzysem, a nie już w jego trakcie! Na punkcie odżywczym popiłem go sobie tylko niewielką ilością wody i było OK. Opisywane 6,0975km wyszło w 24:13, czyli w tempie 3’58/km (4:00, 4:01, 3:59, 3:58, 3:55, 3:57). Połóweczkę pokonałem w 1:23:52, czyli było jakieś 31 sekund zapasu ponad zakładanym wynikiem. Wymarzony początek! Dobry mi początek – ponad 21km, no ale taka prawda. 🙂

Na kolejnych niecałych 4km (bo przecież tylko 3,9025) wydarzyła się rzecz dość dziwna. Prowadzący mnie do tej pory gościu z asekuracją cyklisty zamiast ściąć możliwie po najkrótszej prostej dwa następujące po sobie zakręty na bardzo szerokiej ulicy, zdecydował się na bieg przy krawędzi. Na szczęście nie pobiegłem ślepo za nim, tylko poleciałem na azymut. A jak! No i tym sposobem zostałem sam, parę metrów przed nim, ale ani przez chwilę nie pomyślałem, żeby na niego czekać, tylko postanowiłem spokojnie, stopniowo dogonić kolejnych agentów. Nie było to takie trudne, więc już niedługo miałem następnych współpracowników. 😉 Ten dystans pokonałem w 15:22, czyli po 3’56/km (3:56, 3:58, 3:55, 3:56). Przyspieszenie wzięło się, rzecz jasna, z klejenia grupki przede mną. Podczas wizyty w jadłodajni chwyciłem kilka kawałków banana i zapiłem je ponownie wodą. Usmarowałem sobie nimi całe ręce, ale to nie problem, bo niezwłocznie wytarłem je w spodenki. 😉 Gdzieś przy przekraczaniu 25km mała dziewczynka powiedziała ‘czenti’, co wedle mojej znajomości języka italskiego oznacza 100. Miałem dzięki temu jakieś pojęcie, na którym miejscu jestem. Tzn. wydawało mi się, że miałem, bo wyniki głoszą, że na 30km byłem 132. Widocznie dziewczynka liczyła tylko panów bez brody. Każdy robi to, co lubi. 😉

Na odcinku 25-30km uformowała się naprawdę dobra grupa, z którą dało się równo biec i utrzymać ostatnio przyszybszone tempo – 19:41 po 3’56/km (3:58, 3:56, 3:59, 3:53, 3:55). Był to fragment, który bardzo dobrze pamiętałem z wcześniejszych analiz przebiegu trasy na mapce Florencji. Kręciliśmy się wokół stadionu Fiorentiny i Maraton Expo, które to zdążyliśmy dokładnie zwiedzić 2 dni wcześniej. Można powiedzieć, że czułem się jak u siebie. Wielkimi krokami zbliżał się TEN 30. kilometr, gdzie to podobno najczęściej występują ściany i inne meble. Ja jednak spożyłem sobie jedynie 2 kolejne kawałki bananka i popiłem H2O.

Powoli zaczynała się zaczynać prawdziwa ZABAWA! Ta walka, na którą czekałem. Te emocje, te marzenia – wszystko tu i teraz! Część mojej grupki wymiękała, a jeden z twardych ruszył mocniej. Cóż mogłem zrobić? Zwolnić i zdychać razem z tamtymi czy zaryzykować i szarpnąć z tym? Odpowiedź wydawała mi się jasna. Tak też zrobiłem. Tak naprawdę wyszło, oczywiście, szybciej niż poprzednio, ale nie aż tak znacząco. Piątka w 19:25, czyli dokładnie w tempie 3’53/km (3:49, 3:56, 3:55, 3:53, 3:52). Pięknie ciągnęliśmy we dwójeczkę ze wspomnianym gościem. Mijaliśmy kolejnych. Było cudnie! Pożarłem sobie drugiego (i ostatniego) CarboSnacka (quick energy) bodajże jakoś za 33km. Na wodopoju chwyciłem łapczywie dwie butelki z wodą – jedną się oblałem, z drugiej trochę upiłem. Gościu mi jakby przez chwilę minimalnie odbiegł, ale natychmiast skontrowałem i wsiadłem mu ponownie na plecy…

Jednakowoż zaczęło nim coś telepać, lewo prawo, prawo lewo. Hmm? Wydawało mi się, że wymięka. Ale niespecjalnie mnie to interesowało, musiałem robić swoje i postanowiłem… zaryzykować. Kto nie ryzykuje, ten NIE MA. Prawda, panie Morawski? 🙂 Przecież na 35km (jak to słusznie zauważył w swoim komentarzu Chrupek – bardzo mi się podobał Twój wpis!) miałem 2:18:20, a tego żaden z moich planów nie przewidywał. Mijając 36. kilometr na zegarku ujrzałem czas ~2:22:04, czyli wyrobiłem sobie już niemal 2’ przewagi nad zakładanym 2:48:47. Szybki matematyczny rachunek w moim mózgu uświadomił mnie, że jest szansa złamać 2:45(!). Wystarczy „tylko” na każdym kolejnym kilometrze urywać te następne 20 sekund… Nie byłbym sobą, gdybym wyzwania nie podjął! Ze spokojnego, kontrolowanego, luźnego biegu zrobiła się batalia o każdą sekundę. I tym sposobem zostawiłem mojego zajączka i zacząłem mijać kolejnych z łatwością, która niesłychanie napędzała. Miałem wrażenie, że oni stoją, a ja jadę francuskim TGV. Kibice zgromadzeni tłumnie w ciasnych uliczkach, widząc moją walkę i zapał, dopingowali mnie bardziej niż kogokolwiek innego. To było wspaniałe! Byłem w takim transie, że nawet przybiłem high5 z jakimiś młodziutkimi chłopakami. Fragment 35-40km pokonałem w 18:30, czyli w tempie 3’42/km (3:44, 3:45, 3:40, 3:44, 3:37). Przed 40km napiłem się tylko troszeczkę wody i oblałem, ile wlezie. Byłem już nieźle zagotowany. Mijając znacznik ‘40km’, ujrzałem na zegarku <2:37, co oznaczało, że cel jest już niemal osiągnięty…

Niemal, bo przebiegnięcie ostatnich dwóch kilometrów po 4’/km nic by mi nie dało. Dlatego nie zamierzałem się zbytnio rozczulać i kontemplować, tylko po prostu biegłem ile sił! 41. km minął całkiem szybko, ale 42. wydawał się jakby dłuższy, jakby cięższy, jakby nigdy miał się nie skończyć… Podczas niego zaczęły mnie przeraźliwie boleć ręce i niemal drętwieć, jednak nie chciałem ich opuszczać i rozluźniać, bo wiązałoby się to ze spadkiem tempa. Udało mi się dość łatwo minąć dwójkę biegaczy, którzy po ujrzeniu mnie zaczęli mi bardzo szczerze dopingować. Wow, piękne! Zbliżałem się do końca – przecież znałem ten fragment na pamięć – biegałem tędy dzień wcześniej! Ale czas na zegarku zdawał się upływać tak szybko, że przez chwilę zwątpiłem, czy to się na pewno uda. Ale natychmiast tę myśl odrzuciłem i zająłem się tym, co kocham najbardziej… czyli biegiem. Przebiegając przy znaczniku ‘42km’ wiedziałem już, że się UDA! Bo miałem około minutki na pokonanie niecałych 200m. Summa summarum, ostatni odcinek maratonu wyszedł w 7:51, czyli po 3’35/km (3:35, 3:30 + 0:46). Victoria!!!

Wspaniale było wbiec na ten niebieski dywan! W końcu ulga dla stawów zmęczonych asfaltem. Żartuję! 😉 W końcu kilkanaście sekund mojego niczym niezmąconego SZCZĘŚCIA. Moich uniesionych w górę rąk (nie mogę się doczekać zdjęć z mety!). Mojej przeogromnej satysfakcji. Mój dowód na to, że ciężka praca daje pożądane efekty. Moja motywacja dla innych. Moja pasja w najszczerszej postaci!

Z ciekawostek, przekroczyłem linię mety tuż za tym ubranym na niebiesko kolegą, który sądził, że jestem Bułgarem. Na mecie się przyjaźnie wyściskaliśmy i on – niezmiernie uradowany – śmiał się, że razem wystartowaliśmy i razem finiszowaliśmy. Fakt. 😉 Medali na szyję nie zakładano, tylko wręczano do ręki. Dość ciekawy sposób uhonorowania biegaczy, no ale… Na pewno nie był to wtedy powód do przejmowania! Nagle zacząłem czuć, jak moje nogi (zwłaszcza łydki) robią się twarde, obolałe i w ogóle be. Ale nawet mnie to cieszyło. Cieszyło, bo udowadniało mi, jak wiele wysiłku mnie ten bieg kosztował i jak wspaniale taki wynik smakuje. 🙂 Owinięto mnie fajnym świecącym, srebrzystym „ręczniczkiem” Asicsa i doczłapałem się jakoś do pijalni oraz punktu wydawania jedzonka. Roztruchtać w stanie nie byłem, więc szedłem sobie powolutku do hotelu, aby szybciutko umyć się, przebrać i pójść kibicować popularnej już starszyźnie. W drodze do hotelu w oczach pojawiły mi się łzy…

Reszty dnia nie będę opisywał, bo tak naprawdę nie ma czego, a jeśli nawet by było, to wyszłoby już za długo i za nudno! Na koniec kilka suchych faktów (nie sucharów):

* brutto 2:44:50, netto 2:44:41, tempo 3’54/km, HR 165/187, miejsce 67. (62. wśród panów) – czyli wyprzedziłem 65 (sześćdziesiąt pięć) osób na ostatnich 12 kilometrach! [ukończyło 7771]

* tata znacznie (o około 2,5min) poprawił swoją życiówkę – teraz wynosi ona 3:37:40, brawo!

* trener nieznacznie połamał 4:27, co jest wynikiem o prawie pół godziny gorszym od wymarzonego 4:00, ale oboje wiemy, dlaczego wyszło tak, a nie inaczej; rewanż w kwietniu w Łodzi!

* na drugiej połówce dystansu udało mi się ustanowić mój rekord życiowy w półmaratonie (1:20:49) – poprawa o niemal 2 minuty w porównaniu do Półmaratonu Szakala z 2010r.

* przemiło było na trasie słyszeć doping naszych rodaków, dzięki!

* pogoda tego dnia do biegania była bajeczna: trochę chmurek, później trochę słońca, wiatr bardzo niewielki, temperatura w granicach 10-14 stopni – nie można było na nic narzekać!

* trasa była fascynująca, ciągle coś się działo, Florencja jest piękna i po raz kolejny się o tym przekonałem!

* przed startem ustaliliśmy z trenerem, że długotrwałe przekraczanie tętna 170 jest niebezpieczne, zaś przekroczenie 174 wręcz zabronione (mowa o odcinku 0-35km) – zastosowałem się do tej porady w pełni i myślę, że był to klucz do sukcesu!

* pisałem tę notkę ponad 2,5 godziny 🙂

Zapraszamy na oficjalną stronę Rafała Podzińskiego

Powiązane Posty