Nazwa imprezy może mylić – nie, nie startowałem na rowerze 😀 Co prawda Bike Orient to impreza głównie rowerowa, jednak organizatorzy stworzyli również wersję trasy dla niezmotoryzowanych. Zawody wyhaczyłem oczywiście na stronie orienteering.waw.pl. Od jakiegoś czasu walczę z niechęcią do biegania długich dystansów, które pojawiają się w moim planie treningowym do maratonu (4 maja, Poznań, wingsforlifeworldrun.com), więc uznałem, że spróbuję zamienić monotonne treningi na udział w biegach na orientację. Co prawda dojazd nie bardzo mi odpowiadał (Kokotów -> Kraków -> Katowice -> Częstochowa -> Bobry -> Szczepocice, w sumie 6-7h), jednak przeważyło zamiłowanie do biegów na orientację.
Na miejscu byłem już dzień wcześniej. Jak się okazało, ze stacji w Bobrach do bazy zawodów poszedłem całkiem naokoło. Wszystko przez to, że kierowałem się wg mapy Google, na której w okolicy zaznaczona była tylko jedna droga 😀 Dalej szybka rejestracja i wybór numeru startowego. Padło na 192 🙂 Wieczorem jeszcze posiedzieliśmy przy ognisku i trzeba było iść spać.
Pobudka o 7:30, pierwsze odczucia: zimno. Dookoła masa ludzi, którzy przyjechali dopiero teraz i czekają w kolejce do rejestracji. W tłumie rowerzystów ciężko dostrzec kogoś, kto mógłby startować w trasie pieszej (było nas 17 na 194 osoby ogółem). Po śniadaniu kalkulacje: jak się ubrać, co zabrać do plecaka (który, jak to plecak do biegania, pojemnością nie grzeszy 😀 ). Później szybki marszobieg do sklepu po zapasy wody, powrót do bazy i już trzeba było się zbierać do startu.
Około 9:35 odbyła się odprawa techniczna. Na trasie miały być zadania specjalne, m.in. punkt na wodzie, do którego trzeba podpłynąć kajakiem (niestety tylko na trasie rowerowej). Pierwszy rzut oka na mapę i od razu było wiadomo, że wariant zaliczania PK jest praktycznie tylko jeden. Pozostawało tylko pytanie: zacząć od północy czy od południa. Zdecydowałem się na południe, ze względu na prostą lokalizację pierwszego punktu kontrolnego – w sam raz na rozgrzewkę i dobry początek.
O 9:45 wystartowaliśmy. Od razu pociąłem na południe od remizy w stronę PK 9 (dawny młyn). Po kilkudziesięciu metrach okazało się jednak, że nie zauważyłem na mapie pewnego szczegółu: droga kończy się przed młynem, a o przejściu na przełaj nie było mowy – przejście było szczelnie zasłonięte ogrodzeniami działek. Szybki powrót do punktu startu i lecę dalej, już tą właściwą drogą, ze stratą jakichś 3 minut. Pod młynem spotykam 3 zawodników szukających punktu. Od razu zasugerowałem, że może znajdować się na piętrze, czemu jednak przeczył rozsądek, ponieważ młyn był w dosyć kiepskim stanie. Po kilku minutach szukania, ktoś w końcu wszedł na to piętro po spróchniałych schodach i zawołał nas, wskazując położenie lampionu.
Od PK 9 ruszyłem brzegiem Warty do mostu, następnie już po drugiej stronie ściąłem mocno zyskując kilka minut. Kapliczkę, przy której miałem odbić znalazłem bez problemów, schody zaczęły się jednak później: w lesie było o wiele więcej dróg, niż to zaznaczono na mapie. Poleciałem trochę na czuja, trochę na azymut, starając się oszacować mniej więcej dystans (zegarka oczywiście zapomniałem…). Po 2km zacząłem się martwić – powinienem był już przecinać rów z wodą, na którym znajduje się PK 8. Wg mapy jedyną przyczyną mogło być obranie kierunku za bardzo na południe, toteż uderzyłem mocno na wschód i trafiłem na rów, a chwilę później na lampion. Straciłem jednak sporo czasu na tym punkcie i planowane ukończenie w 6h zaczęło się oddalać.
Od PK 8 poleciałem za rowem, a dalej na azymut. Ku mojemu zdziwieniu wyszło mi idealnie 😀 Dalej znowu las i ten sam problem co wcześniej – dróg było o wiele za dużo. W pewnym momencie trafiłem już na tą właściwą, jednak azymut stanowczo się nie zgadzał. Postanowiłem więc wrócić do stawu, żeby mieć jakiś punkt odniesienia. Tam też spotkałem grupkę ludzi szukających tego samego PK: 2 biegaczy i 4 rowerzystów. Wspólnymi siłami postanowiliśmy spróbować jeszcze raz uderzyć tą samą drogą, z której właśnie wróciłem. Jak się okazało, po ok. 100m droga odbijała bardziej na zachód i azymut zgadzał się z tym na mapie. Wyszło na to, że straciłem dobre 15 minut stojąc na właściwej drodze i zastanawiając się, gdzie ja do cholery jestem . Na tym się jednak nie skończyło, bo nawet taką grupą nie trafiliśmy na punkt od razu. Po dodatkowych kilku minutach błądzenia udało się już ostatecznie zlokalizować PK 2 (trzy kopce) w sąsiedztwie 3 małych „kopczyków”. Nikt nie ukrywał, że spodziewał się czegoś bardziej charakterystycznego 😀
Od PK 2 postanowiłem znowu polecieć na azymut. Dystans do drogi asfaltowej nie był zbyt duży, a przy takiej stracie musiałem zacząć mocno nadrabiać. Po kilkuset metrach przestało być jednak tak kolorowo i po raz pierwszy odczułem na własnej skórze charakterystykę doliny Warty:
Po przedarciu się przez mokradła szybki przelot przez łąki i jestem na drodze asfaltowej. Napotkani mieszkańcy Lgoty Małej widząc mnie z mapą pytają, czy się zgubiłem (może mają rację? 😀 ). Opowiadam szybko o imprezie i lecę dalej. Docieram do kapliczki, gdzie mam odbić w stronę PK 12 i widzę nadbiegających Roberta i Dariusza, z którymi rozstałem się pod PK 2. Na początku jestem trochę zły na siebie, że jednak skrót przez bagna na niewiele się zdał, jednak po chwili okazuje się, że mają równie przemoczone buty jak ja, także 1:1 😀 Połączonymi siłami udajemy się na południe. Tutaj znowu zaczyna się błądzenie, przy okazji trafiamy na kolejnego zawodnika, który szuka tego samego punktu. Po dokładniej analizie poziomic (a w zasadzie jednej poziomicy) sugeruję, że możemy znajdować się po złej stronie wzniesienia i uderzam na południe. Po chwili zauważam grupkę rowerzystów przy lampionie – udało się!
Do PK 13 czekała nas daleka droga, jednak prosty początek dał nam chwilę odpoczynku od mapy. Dalej zaryzykowaliśmy skrót przez niepewną drogę.
Po przecięciu strumyka wiedzieliśmy już dokładnie gdzie się znajdujemy. Kilkadziesiąt metrów na północny-zachód i natrafiamy na PK 13. Chwilę później przybiega ekipa z psami z imprezy towarzyszącej: dog orient. Zamieniamy kilka słów i lecimy, każdy w swoją stronę.
Na początku nie wiedzieliśmy za bardzo jak się zabrać za PK 4, który był po drugiej stronie rowu. Mapa sugerowała, że możemy tam napotkać dużą ilość mokradeł, dlatego zdecydowaliśmy uderzyć od północy na azymut, a potem kierować się wzdłuż kanału. Po przeskoczeniu na drugą stronę lądujemy na jakiejś drodze. Ponieważ opis miejsca się zgadzał (koniec drogi) dla pewności sprawdzamy, czy w okolicy nie ma punktu. Następnie staramy się ustalić gdzie jesteśmy i wychodzi na to, że lampion znajduje się przy równoległej drodze jakieś 300m dalej. Dodatkowo upewnia nas w tym jeszcze grupa rowerzystów, którzy przecinają tę drogę przed naszymi oczami. Dobiegamy na miejsce i podbijamy PK 4.
Do punktu żywieniowego docieramy już bez większych przygód. Chwila przerwy na uzupełnienie zapasów wody, posilenie się bananami oraz bardzo dobrym plackiem z jabłkami. Zaczynają się również kalkulacje: czy na pewno zdążymy w limicie? Ewentualnym wyjściem jest pominięcie PK 10.
Dalej czeka na nas zadanie specjalnie: droga do lampionu została umieszczona na specjalnej mapie, bez skali i punktu odniesienia. Trzeba było „dopasować” ją do głównej mapy a następnie zapamiętać położenie lampionu. Udało nam się to bez problemów i zaliczyliśmy PK 1. Oznaczało to, że jesteśmy już za półmetkiem, jednak mocno spóźnieni. Jedynym pocieszeniem było wmawianie sobie, że druga część trasy jest łatwiejsza.