W poszukiwaniu biegowego schabowego czyli Wiener Schnitzel zdobyty.

Pomysł wyjazdu na wiedeński półmaraton zrodził się w mojej głowie rok temu jako luźne marzenie jakich wiele. Na spotkaniu wigilijnym naszego klubu podczas omawiania planów startowych na rok 2012 nieśmiało rzuciłem wiedeński pomysł. Piotr Szymczak podłapał pomysł i namawiał moją żonę i mnie na ten wyjazd. Nie ukrywam, iż on był ojcem realizacji naszego pomysłu–w razie czego miały być reklamacje w jego kierunku ale są tylko podziękowania! Ponieważ bardzo podoba nam się idea turystyki biegowej, udaliśmy się do Wiednia już w (nomen omen) piątek 13 kwietnia aby poświęcić sobotę na zwiedzanie. Miasto zrobiło na nas OGROMNE pozytywne wrażenie! Wspaniałe połączenia architektury z epok i nowożytnych budynków ze szkła, stali i aluminium  bardzo nam się podobało. Mnogość kulturowa tego miasta leżącego na styku zachodu ze wschodem/południa z północą jest widoczna w wielu miejscach zarówno w architekturze jak i w różnorodności ras ludzi spotykanych na ulicach. Myślałem, iż mogą z tego wynikać kłopoty o których słyszymy w mediach, jednak niepotrzebnie się martwiłem ponieważ nie zauważyłem śladów jakiejkolwiek agresji i niebezpieczeństw płynących z różnorodności etnicznej. Na każdym niemal kroku widać , że  Wiedeń był całkiem niedawno stolicą cesarstwa. Wspaniałe, doskonale utrzymane pomniki są świetnym uzupełnieniem budynków z epoki….(nawiązują do tego nasze zdjęcia).
Doskonałym dopełnieniem turystycznego szczęścia była wiosna w pełni ! Kwitnące bzy, krzewy i kwiaty, kasztany jak u nas tuż przed maturą powodowały, że miałem wrażenie, iż przeniosłem się w czasie i przestrzeni do innego wymiaru 😉
Sobota upłynęła na zwiedzaniu oraz na „obowiązkach” zawodnika. Odwiedziliśmy biuro zawodów oraz byliśmy na pasta-party.
Ciekawostka polega na tym, iż biuro zawodów było usytuowane w tym samym obiekcie co sportowe targi Expo. Mało tego – wszystko odbywało się w jednej wielkiej hali i aby dostać się do punktów wydawania materiałów potrzebnych do startu należało przedostać się przez LABIRYNT uliczek targowych, gdzie na biegaczy czyhały wszelkie możliwe pokusy…. Zanim dotarliśmy do lady gdzie mogliśmy pobrać nasze pakiety startowe mieliśmy ręce pełne ulotek, gadżetów i obłąkany wzrok z tysiącem pomysłów startowych na najbliższe 10 lat 😉

Po odebraniu pakietów okazało się, że w przeciwnej po skosie części hali należy odebrać worki na depozyt i bilety na pasta-party. Więc znów labirynt i zwiedzanie uliczek targowych które cudownie wcześniej ominęliśmy. Po odebraniu ( fantastycznych – takich „żeglarskich”) worków depozytowych okazało się, że musimy udać się w inne miejsce hali aby otrzymać chipy pomiaru czasu. Tu już się trochę zjeżyłem bo poczułem się niczym kula bilardowa podczas dobrej rozgrywki przy stole. I teraz mam komunikat dla myślących o starcie w Wiedniu w przyszłości – CHIPÓW NIE MA W PAKIETACH STARTOWYCH !!! NALEŻY DODATKOWO WPŁACIĆ KAUCJĘ ( 10 euro) I WYPOŻYCZYĆ (3 euro) CHIPY POMIARU CZASY !!!  Spotkałem się z czymś takim po raz pierwszy. Podobno można mieć własne, prywatne chipy które organizator wciąga do systemu pomiaru czasów rejestrowanych w zawodach. Dla mnie było to wielkie zaskoczenie – proszę bardziej doświadczonych zawodników o informacje na temat prywatnych chipów ? Czy ktoś z Was wie coś więcej o tym ?

Z szalonej hali udaliśmy się do położonego w innym miejscu ratusza miejskiego na makaronową bibę. Pomysł z workami startowymi okazał się strzałem w 10 ponieważ można je było zakładać na plecy niczym plecak a ich biało niebieski kolor z daleka rzucał się w oczy. Efekt tego był taki, że  do tej pory anonimowi biegacze zaczęli się rozpoznawać „na mieście”. Ludzie w butach biegowych z workami na plecach, uśmiechali się  do siebie lub pozdrawiali podniesieniem ręki tak jak ma to miejsce podczas treningowych spotkań w lasach i parkach. Dzięki temu widać był, że w sobotni wieczór Wiedeń opanowali biegacze 😉
/ Słówko do sponsorów i organizatorów naszych zawodów – taki worek-plecaczek to darmowa kilkutysięczna żywa reklama rozchodząca się po całym mieście /.

Makaronowa biba wcisnęła mnie swym ogromem i klasą w marmury wnętrz miejskiego ratusza. Ogromna stylowa sala była miejscem wykwintnego spotkania maratończyków z kilkudziesięciu krajów świata. Do posiłku przygrywał nam duet na fortepian i skrzypce utwory Johana Straussa i  Wolfganga Amadeusza Mozarta. Poczułem się jak uczestnik Sportowego Kongresu Wiedeńskiego. Podczas historycznego Kongresu jego uczestnicy mawiali – kongres tańczy ! O tym sportowym można było śmiało powiedzieć – Kongres pałaszuje kluchy 😉  Przy naszym stoliku mieliśmy sympatyczne towarzystwo nieznanych nam wcześniej francuskich maratończyków, którzy pod koniec spotkania obiecali, że odwiedzą niebawem biegową Polskę podczas któregoś z dużych maratonów. Mają dzwonić ;)) Z pasta – party udaliśmy się do kwaterki aby dać wytchnienie nogom i głowie przed niedzielnymi zmaganiami.
Raniutko udaliśmy się metrem na miejsce startu. Widok był nieprawdopodobny gdyż wszystkie wagony metra którym jechaliśmy wypełniali do ostatniego miejsca maratończycy w strojach „organizacyjnych”. Na poszczególnych stacjach stał tłum biegaczy których nie zabrał nasz podziemny pociąg. Wyglądało to jak scena z jakiegoś filmu pt. „ Biegacze zombi atakują ‘’, abstrakcja totalna 😉  Po dojechaniu na miejsce dowiedzieliśmy się dla czego w niedzielny poranek wszędzie spotkać można biegaczy. Wiedeńskie zawody zgromadziły  36 tysięcy uczestników !!! Słuchajcie, takiego morza ludzi w życiu nie widziałem na linii startu.   Sześć pasów drogi w obu kierunkach zajęte przez biegaczy, końca tłumu nie było widać w stronę startu jak i w przeciwnym kierunku – MATRIX. 
Zanim stanęliśmy w naszej strefie czasowej oddaliśmy do depozytu ciepłe wierzchnie okrycia spakowane do wcześniej opisanych worków. Tu po raz kolejny wyszło przemyślenie sprawy przez organizatorów.  Woreczki były przyjmowane do samochodów ciężarowych ustawionych wzdłuż linii startu i na specjalnych hakach wisiały sobie podczas transportu na linie mety która była w innym niż start miejscu – sprytne ?
Końcowe odliczanie i strefy wyruszają na trasę. Wbiegliśmy na most nad pięknym modrym Dunajem i ukazała nam się wspaniała panorama miasta z wciskającym się w nią kolorowym wężem biegnących maratończyków. Wzdłuż trasy ustawione były liczne grupy grających i wspierających ekip. Były też miejsca zwane strefą energii gdzie na biegnących czekał pas ustawionych głośników i biegło się tam w rytmie energetycznych nagrań – było to bardzo przyjemne. Na ulicach stali kibice / mieszkańcy i bardzo zagrzewali nas do biegu. Zaskakujące było to, że takie grupy wspierających ciągnęły się po kilka kilometrów .  Widziałem ludzi robiących sobie przy okazji dobrą imprezę gdyż stali oni za niejednokrotnie suto zastawionymi stołami i wznosili w naszym kierunku toasty i widać było, że nie piją izotoników 😉 Kilometry śmigały nam jeden po drugim i nawet nie wiedziałem kiedy minęliśmy 10 kilometr. Biegliśmy sobie wolniutko i spokojnie  delektując się atmosferą zawodów. Dzięki temu miałem czas na robienie zdjęć do tej relacji 😉 Generalnie do mety nam się nie spieszyło. Spotkaliśmy wielu naszych rodaków podczas biegu i miło było zamienić kilka słów i wymienić opinie o zawodach.
Zaczepiani byliśmy przez Polaków rozpoznających nas po logo naszego klubu na koszulkach. Ktoś nawet pytał dla czego nie biegniemy w Łodzi ? A ślązak Heniek z kluby Matrix mówił, że człapie sobie powolutku bo kilka  tygodni temu miał artroskopię kolana…. Oczywiście mijaliśmy dziwne postaci biegnących rycerzy w zbrojach i anioły ze skrzydłami…… generalnie 21 km imprezy. Na 15 km troszkę już zgłodniałem i zacząłem nerwowo rozglądać się za punktem z owocami który miał być gdzieś w okolicy tego dystansu. Okazało się, że tu rzeczywistość przerosła organizatorów gdyż zabrakło dla nas owoców  – „biegowa szarańcza” wymiotła wszystko. Pozostał tylko kilometrowy pas skórek po bananach na których można było się klasycznie ślizgnąć.  Sprawa nadrobiona została na 19 kilometrze ale to już prawie finisz więc banan na otarcie łez i rura na metę. Sama końcówka jest przesympatyczna, ostatni kilometr to łagodny prosty zbieg który dodaje energii. Zakręt w lewo w prawo – zazdrosne spojrzenie na biegnących dalej uczestników całego królewskiego dystansu – i  ostatnie kilkaset metrów przed nami…      
Wbiegliśmy na metę która znajdowała się na dziedzińcu kompleksu pałacowego. Czerwony dłuuuuugi dywan, trybuny, kamery, helikopter filmujący nas nad głowami, muzyka, oklaski, telebimy, dużo kibiców…….. szok – oprawa jakie nigdy nie widziałem, choć nasza z Atlas Areny jest powiedzmy: zbliżona. Żal było mi wbiegać na metę i kończyć zawody miałem ogromną ochotę na jeszcze.
Czas zrobiliśmy spokojny – 2h 23 minuty – na luzie bez ciśnienia. Pomyślałem, że taką imprezę trzeba smakować wolno i dokładnie jak wykwintną potrawę. Dla mnie nie ma sensu „fokusować się” na zegarku, stopach, kilometrach, mięśniach i umyśle po to aby w tunelu własnej wyobraźni przebiec cały dystans zawodów nie zauważając jego wielkich dodatkowych atrakcji. Nie mniej jednak trasa jest płaska jak stół a zbieg na ostatnim kilometrze pomaga na finiszu, dlatego jeśli ktoś będzie chciał to polecam wiedeńskie zawody do bicia własnego rekordu.
Półmaraton wygrał Mistrz Haile Gebrselassie z czasem 60:52.  – bez komentarza i czapeczka z głowy.
Za linią mety dostaliśmy medalik 😉 foliową pelerynkę, piwko, wodę, torebkę z bananem mandarynką i kolejną stertę materiałów reklamowych. Poszliśmy znaleźć samochód z naszym depozytem ubraniowym i już przebrani udaliśmy się na wielką imprezę znajdującą się obok mety. Garmin pokazał mi zużycie ok. 2250 kalorii więc miałem wielki apetyt na jakieś pieczyste. Tu nastąpiło kolejne zderzenie z rzeczywistością. Rozpieszczony naszymi – polskimi – po biegowymi przyjęciami dla zawodników nie mogłem uwierzyć, że w Wiedniu za najmniejszą kiełbaskę z grilla na zamkniętej imprezie dla zawodników trzeba płacić ! Przelicznik euro jest dla nas na tyle niekorzystny, że obszedłem się smakiem gdyż ceny na straganach okazały się restauracyjne więc pojechaliśmy ucztować do wcześniej wypatrzonej włoskiej knajpki znajdującej się 300 metrów od naszej kwatery.
Po odpoczynku udaliśmy się na wieczorną mszę do najokazalszego wiedeńskiego kościoła – Katedry Św. Szczepana. Bardzo było miło kiedy okazało się, że ksiądz prowadzący mszę nawiązał w kazaniu, iż należy brać przykład z maratończyków którzy tego dnia biegali w wiedeńskich zawodach. Jego zdaniem maratońskie zmagania to klasyczny przykład walki z własnymi słabościami i bólem w dążeniu do doskonałości.

W poniedziałek wróciliśmy szczęśliwie do domu w Polsce, myśląc i planując kolejne turystyczne bieganie. Gorąco Wam wszystkim polecamy Maraton i Półmaraton Wiedeński w przyszłym roku. Będzie to tym bardziej ciekawie gdyż będą to 30 zawody z cyklu – zapisy już ruszyły 😉 Jeśli ktoś będzie chciał to dysponujemy danymi związanymi z noclegami i całą logistyką wyprawy – podzielimy się wiedzą na @ priv.
Reasumując – Wiedeń  ? = warto / po sznyclu biega się dobrze ;))
Pozdrawiamy serdecznie
Agnieszka i Paweł Giwerowscy
Biegampolodzi.pl

Po taki sznyclu biega się dobrze … 🙂

Szalona Hala EXPO

Nie wszystko złoto … pomnki J. Staraussa

Kompleks pałacowy Schoenbrunn. Teren tak rozległy, że można by tam zrobić trasę p.maratonu

Pasta party

Kluseczki idą

Faworyci na start !

 Auto – szatnia

Marek Miller podczas sylwestrowego wyglądał podobnie

Lewiatan rusza w miasto

Most nad Dunajem

 Po starcie puszczają nerwy i nie tylko

Biegacz zakuty – dobrze że nie padało 😉

Mój pierwszy prywatny taki sukces

Tablica którą bardzo lubię

Prawie koniec

Finisz

I po wszystkim

Posiłek regeneracyjny

Meta już z trybun – a Oni ciągle biegną

Powiązane Posty