Pirenejski patent na Fabrykanta czyli jak poprawić życiówkę o 3 minuty

Ledwo rozwiał się pył po Bitwie o Łódź, w której niemałych przewag w polu udało mi się szczęśliwie dokonać, a wnet z wiernym rumakiem podążaliśmy gościńcem na południowy zachód naszego starego lądu. Moja ukochana białogłowa oczekiwała mnie już w starym francuskim grodzie Montpellier, skąd udaliśmy się na zasłużony wypoczynek nad morze, przez uczonych Śródziemnym zwanym. Piórem przedwiecznych poetów opiewane walki z niewiernymi na niespokojnym francusko-hiszpańskim pograniczu nie pozwalały mi jednak w naszym namiocie spokojnie usiedzieć. Kilku bojowych wypadów w okoliczne góry więc dokonałem, które poniżej ku wiecznej pamięci potomnych pokrótce opiszę.

Siedzimy na tym kampie i siedzimy, z rybkami i innymi morskimi bździągwami pod wodą się integrujemy, a mnie coraz bardziej swędzi żeby się gdzieś konkretniej ruszyć. Któregoś popołudnia dostrzegamy biegacza podążającego raźnym krokiem w górę grzbietu naprzeciwko naszego kampu. Ale ładnie biegnie – mówi małżonka. Wie, a może nie wie, jak to na mnie działa.

Inwestuję w topograficzną mapę okolicy i zaczynam planowanie. Za pierwszy cel obieram Torre de Madaloc, 651 m. Skoro świt wybieram się w drogę. Podbiegam na grzbiet ścieżką rozpoznaną na wczorajszym wspólnym spacerze, właśnie zdając sobie sprawę że zapomniałem aparatu. Na szlaku spotykam miejscowego, który zaczyna wędrówkę z plecakiem przez Pireneje od morza do morza, w kierunku Atlantyku. Zna angielski, więc chwilę gadamy, życzymy sobie powodzenia i biegnę w swoją drogę.

Łagodnie podbiegając plątaniną farmerskich szutrowych dróg wśród winnic, docieram na przełęcz, gdzie dołączam do asfaltowej szosy. Znakowany szlak wkrótce ją ponownie opuszcza, prowadząc szutrem do obudowanego źródła, gdzie uzupełniam zapas wody. Obok niego w namiocie snem sprawiedliwego śpi cyklista, którego rower przypięty jest niedaleko. Szlak ponownie ścina kilka serpentyn szosy, pnąc się w górę na tyle ostro że muszę zwolnić do marszu. Przy ruinach fortyfikacji na 500 m npm znów dołączam do szosy, którą stromo podążam biegiem do samego szczytu. Tam spotykam Francuza na rowerze i trójkę zmotoryzowanych Holendrów. Korzystam z okazji żeby odświeżyć mój mocno zardzewiały niderlandzki i proszę ich o fotkę. Przypomina mi się spotkanie kilka tygodni wcześniej w Łodzi z Williamem, zdobywcą III miejsca w parku na Zdrowiu, o którym opowiadam moim nowym znajomym. Świat jest naprawdę mały. Zbiegam szybko szosą i szlakiem, by nie tracić dnia nad morzem.

Trzy dni później, równo ze wschodem słońca, ruszam na następną wycieczkę, tym razem na graniczny szczyt o ciężkiej do wymówienia katalońskiej nazwie Torre de Qerroig, 672 m. Momentami kiepsko oznakowany szlak, który bez dobrej mapy byłby trudny do znalezienia, prowadzi mnie z miasteczka coraz wyżej przez winnice. Nie mogę sobie odmówić skubnięcia paru słodkich winogron. Trochę asfaltu, szutr, często strome ścieżki gdzie się nie da biec… Graniczny grzbiet zasnuwa się chmurami. Przynajmniej będzie trochę chłodniej. Wypijam resztę wody i szybkim marszem i gdzie się da truchtem docieram do zaznaczonego na mapie źródełka. Wody jednak w nim nie ma. Bluzgam jak szewc. Do końca wycieczki będę musiał wytrzymać o suchym ryju…

Ścieżka wznoszącym trawersem pokonuje zbocze. Czasem muszę się przytrzymać ręką skały, gdzie teren pozwala tam biegnę. Na granicznym grzbiecie jest prawie zupełne mleko, a wiatr zwala z nóg. Szybko włażę ostatni kawałek na wierzchołek. Wiatr coraz bardziej rozwiewa chmury, mam widok na morze i nasze miasteczko Banyuls-sur-Mer. Robię sobie dłuższy odpoczynek i biegiem ruszam innym szlakiem w dół. Słoneczko coraz mocniej przypieka a mnie coraz bardziej suszy. Po dziesiątej wracam na kamp. Długość trasy jakieś 12 km, pokonana różnica wzniesień ok. 650 m – podobnie jak wcześniej na Torre de Madaloc.

Przez następne 2 tygodnie zrobiłem sobie jeszcze mocną ponad 12-godzinną górską pętlę w Andorze z kilkoma szczytami ponad 2900 m i w drodze powrotnej 2 szybkie wejścia w Alpach na najwyższe punkty Liechtensteinu i Niemiec – Grauspitz (2599 m) i Zugspitze (2962 m), ale to już temat na inną opowieść. Do domu wróciłem w nocy przed Biegiem Fabrykanta, śpiąc 4 z 5 poprzednich nocy na rozłożonym siedzeniu w samochodzie. Bez żadnego typowo biegowego treningu przez ostatni miesiąc, poprawiłem życiówkę o 3 minuty. Ściochrać się w górach jak dziki świń, nie wysypiać się, przejechać całą Europę i prosto z trasy iść na bieg – może to jest właśnie patent na wynik?

 

Z góralskim pozdrowieniem,

Kamil Weinberg

Powiązane Posty