Przed północą nasza skromna łódzka ekipa w składzie: Kasia, Andrzej i niżej podpisany, przybywa do Limanowej. W szkole będącej biurem zawodów witają nas gościnni organizatorzy, Mateusz i Andrzej. Nim udamy się na spoczynek na sali gimnastycznej, niczym mistrz z Czarnolasu zasiadamy na dziedzińcu pod lipą na rozłożonych karimatach i zacne jadło a przednie napitki umiarkowanie degustujemy, bacząc by kondycję na jutro zachować. Niebo gwiaździste nad nami inspiruje Kasię i Organizatora Andrzeja do dyskusji o myśli filozoficznej Kanta. Do mnie, prostego inżyniera, dociera tylko to że jak nam jutro na podbiegu zabraknie pary i psychy, do dalszego napierania zmusi nas imperatyw kategoryczny.
Wygodnie się wyspać dane jest tylko Kasi, której materac zachowuje szczelność. Kiedy się budzę za potrzebą o trzeciej, zauważam że z mojego materaca na którym śpimy z Andrzejem zupełnie zeszło powietrze. Próbuję wyjść do samochodu po karimaty, ale na przeszkodzie stają mi zamknięte od zewnątrz drzwi szkoły. Resztę nocy spędzimy więc zdrowo dla kręgosłupa, czyli na twardym podłożu.
Już od rana ostro przygrzewa, a to dopiero przygrywka przed prognozowanymi 33 stopniami. Zaczynamy się więc nawadniać wysoko zmineralizowaną Piwniczanką i izotonikami. Impreza przed startem pomału się rozkręca, przybywa coraz więcej zawodników i kibiców. Spotykamy jeszcze jednego znajomego łodziaka Roberta, którego wcześniej widzieliśmy na liście.
Bieg jest sportowo-rekreacyjny, startować w nim może każdy od prawdziwych wymiataczy, poprzez mniej lub bardziej zaawansowanych amatorów, aż do rodzin z małymi dziećmi. Pozwala na to bardzo umiarkowany dystans ok. 6.5 km i dwugodzinny limit czasu. Dzięki temu trasę można pokonać marszobiegiem lub idąc z kijkami. Wielkimi brawami powitany zostaje najstarszy uczestnik, 85-letni Edward Mucha. Kiedyś miał kłopoty z chodzeniem, kilka lat temu przeszedł operację biodra i nikt nie wierzył, że będzie jeszcze sprawnie chodził. Wtedy wziął się za bieganie i od tamtego czasu wystartował we wszystkich czterech edycjach tego biegu! Wielki szacun należy się Mateuszowi i jego ekipie z klubu Limanowa Forrest za rozkręcenie od zera w krótkim czasie zawodów, które stały się znane w całej Polsce i na które przyjeżdża czołówka górskich biegaczy z Polski i nie tylko.
W samo południe rozlega się sygnał startera. Po płaskim początku drugi kilometr wznosi się asfaltową szosą o nachyleniu do 15%. Dużo miejscowych stoi na poboczach i zagrzewa nas do walki. Człapiemy do góry, cierpiąc w milczeniu w bezlitosnym słońcu. Jeszcze biegnę, chociaż coraz więcej zawodników przechodzi do marszu. Asfalt się nagle kończy, na ostatnim kilometrze podbiegu przechodząc w bardzo stromą górską ścieżkę. Nie zaskakuje mnie to, bo swoim zwyczajem rozpracowałem trasę.
Tu już nawet najlepsi przechodzą do marszu, bo na tej ścianie płaczu po prostu nie da się biec. Napieram z ozorem do gleby, dysząc jak pies, pchany do góry już chyba tylko imperatywem kategorycznym. Innym jednak idzie się jeszcze gorzej, bo często wyprzedzam współzawodników. Wreszcie widać Krzyż Millenijny na Łysej Górze, gdzie znajduje się górska premia. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu przed samym szczytem przeganiam Roberta, który na płaską dychę jest 10 minut lepszy ode mnie!
Nie zatrzymujemy się by podziwiać widoki, tylko łykamy wodę na bufecie i ciśniemy dalej. Przez następny, pofałdowany odcinek biegniemy praktycznie razem, w odstępie paru metrów. Tak samo jest przez pierwszą połówkę zbiegu, gdzie lecimy na złamanie karku, wyprzedzając jeszcze parę osób. W końcu szutrowa droga przechodzi w asfalt, wyprowadzając nas z przyjemnego cienistego lasu na rozgrzaną patelnię. Wtedy zaczynam odczuwać skutki wcześniejszej ułańskiej szarży pod górę. Przekonuję się, że szybkie zbieganie zabiera prawie tyle samo sił co podbieg. Dajesz! – mam jeszcze siłę krzyknąć do uciekającego mi Roberta.
Zbieg jest wciąż dość stromy, choć przeplatany niewielkimi hopkami. Nie jestem jednak w stanie puścić nóg tak jak wcześniej. Kilku ścigantów mnie wyprzedza. Końcówka za tabliczką 6 km ciągnie się niemiłosiernie, podejrzanie długo jak na pół kilosa. Później ktoś mi powie, że jego GPS zmierzył 6.9 km. Na płaskim dobiegu do mety naciska mnie jeszcze jeden zawodnik, ale nie odpuszczam i wpadam na kreskę sekundę przed nim. Ma to znaczenie o tyle, że daje mi ostatnie dwucyfrowe miejsce – jestem 99-ty na 268 startujących, z czasem 43:03. Nieźle jak na pierwszy w życiu górski bieg, i to mocno obsadzony.
Padam na trawę jak zdechły obok Roberta, który mi urwał prawie dwie minuty. Gratulujemy sobie, żłopiąc hektolitry wody. Jakiś czas później dobiega Kasia, a potem Andrzej. Mimo że potraktowali bieg bardziej relaksowo, też wyglądają jak konie po westernie. Do kilku zawodników, którzy ledwo żywi doczłapali do mety w tropikalnym upale, musi przyjechać karetka. W znakomitej formie natomiast przybiega dzielny Pan Edward, który dostaje najgłośniejszą owację. W biurze zawodów czeka na niego tort urodzinowy.
Ogromny szacun dla klubu Limanowa Forrest – robicie niesamowitą robotę. Dzięki za upominki – jak już nawiązaliśmy międzyklubową przyjaźń to zapraszamy na łódzkie biegi. No i dziękówa dla łódzkiej ekipy za towarzystwo i wsparcie przed startem i na trasie!
Z góralskim pozdrowieniem,
Kamil Weinberg
biegampolodzi.pl TEAM