I Półmaraton Dwóch Mostów – relacja Marka Millera

Jako jeden z ostatnich elementów przygotowań do Maratonu Warszawskiego, na dwa tygodnie przed kolejną Wielką Datą postanowiłem poczuć trochę adrenaliny i atmosfery biegowej. Na szybko przeszukałem kalendarz imprez biegowych i wypadło, że najbliższym geograficznie półmaratonem w bezpiecznym czasowym odstępie od maratonu będzie właśnie impreza w Płocku. O tym, że nie będzie to łatwy bieg przekonałem się już w chwili zapisów. Trzy tygodnie przed startem, a tu już brak miejsc. Szybki mail do organizatorów z pytaniem czy nie da się jakoś wślizgnąć i równie szybka odpowiedź, że właśnie sprawdzane są wpłaty i prawdopodobnie parę miejsc jeszcze się znajdzie. Ale ze względu na dużą ilość chętnych trzeba dokonać zapisu tuż po ogłoszeniu tego faktu na stronie www w południe na 10 dni przed imprezą.
Nastawiwszy przypominajki we wszystkich możliwych miejscach zasadziłem się przed komputerem. W samo południe informacja na stronie imprezy – jeszcze 25 wolnych miejsc. Uff, pomyślałem, czyli na spokojnie zdążę zapisać siebie, mojego brata i jego syna. Zapisanie nas  zajęło mi mniej niż trzy minuty – chwilę potem odświeżam listę startową i nie mogę uwierzyć, że ostatnia z zapisanych przeze mnie osób jest ostatnia na liście, a między naszymi nazwiskami po kilka innych. Widać nie tylko ja koczowałem odświeżając stronę co parę sekund.
Impreza odbywała się w niedzielę, 16 września. Nieczęsto bywam w Płocku, żeby nie powiedzieć, że byłem tam chyba pierwszy raz w życiu, i muszę przyznać, że byłem przemile zaskoczony tym miejscem. Miasto z dwoma ryneczkami położonymi na wzgórzu, które okalane jest przez Wisłę. Urok Płocka zrekompensował nam poranne wstawanie oraz fakt, że przybyliśmy do niego jakieś dwie i pół godziny za wcześnie. Mieliśmy sporo czasu, żeby odebrać pakiety startowe, obejrzeć trochę miasta i rozgrzać się.
Na poprzednim półmaratonie w Warszawie miałem czas 1:49:04, oczywiście na starcie biegu w Płocku stanąłem z nadzieją, że go pobiję. Pierwsze okrążenie jednak zrewidowało moje oczekiwania – trasa różniła się diametralnie od tej w Warszawie. Bieg zaczynał się w centrum, gdzie pierwszych kilkaset metrów biegło się wąskimi uliczkami, by za chwilę wypaść na szeroki most nad Wisłą. Ponieważ meta była w tym samym miejscu co start, a pierwsza część trasy była z górki, już po pierwszym kilometrze mocno szykowałem się psychicznie na powrót. Za mostem biegliśmy ponownie w dół (co dodatkowo dobijało mnie psychicznie na myśl o powrocie), a droga z asfaltowej zmieniła się w gruntową. Była to już czwarta zmiana podłoża na przestrzeni dwóch kilometrów (rynek wyłożony kostką, później asfalt, dalej z dwieście metrów kocich łbów i droga gruntowa). Po miękkim biegnie się fajnie, a że akurat dogoniłem mojego brata, chwilę sobie pożartowaliśmy i zaraz znaleźliśmy się na drugim z mostów. Podbieg pod niego nie był nawet tak tragiczny, bo przez swoją długość wcale nie był taki stromy. Chwilę później dawaliśmy się ponieść nogom na zbiegu po drugiej stronie Wisły i biegliśmy dalej asfaltową drogą już w kierunku centrum. Mojego brata powoli zaczynałem zostawiać za sobą. Liczyłem mnie czeka jeszcze podbiegów i pomyślałem, że nie jest źle – na ok. 7-8 kilometrze czułem, że zaraz będziemy powtarzać okrążenie więc pewnie jeszcze jeden podbieg na most, potem powtórka trasy, brakujący kilometr pod górę do centrum i już. Nic bardziej mylnego.
Pod stopami asfalt zmienił się w płyty betonowe i zaczęły się podbiegi. Najpierw jeden stromy i krótki. Świetnie, pomyślałem, czyli dalej będzie płasko. Skądże znowu – za zakrętem kolejny, dłuższy podbieg. Później chwila biegu po płaskim i wreszcie pojawiło się jakieś oznaczenie – dziesiąty kilometr (trasa była oznakowana co 5 km). Następnie kilkaset metrów zbiegu i znalazłem się znów na pierwszym z mostów. Wszystko zaczynało się od nowa, z tą małą różnicą, że wiedziałem czego się spodziewać po drugim okrążeniu, a przede mną było już mniej do przebiegnięcia. No i pamiętałem, że po podbiegach na końcu pętli będzie jeszcze jeden – finalny.
W połowie drugiego okrążenia minąłem Badyla – Roberta Sobczaka, który całkiem udanie motywował mnie każąc biec po życiówkę. Wiedząc jednak co mnie czeka, uśmiechnąłem się tylko z politowaniem nie wierząc, by to mogło nastąpić w tym biegu. Badyl odgroził się zresztą mówiąc: „Ale wiesz, że i tak Cię dogonimy?”. Nie wątpiłem, i nikt nie powinien wiedząc jakie ten facet zazwyczaj ma czasy.
Na końcowych 3 kilometrach i wspomnianych podbiegach naprawdę walczyłem. Myślałem, że wypluję płuca, ale widząc jak niektóre osoby przechodziły w marsz, jakby druga siła we mnie wstąpiła. Myślałem tylko, że jest jeszcze kilka osób, które można minąć, że mój brat, który zawsze był lepszy ode mnie jeszcze mnie nie dogonił. Te dwie myśli dały mi trochę pary.
Na metę wpadłem z czasem 1:48:56 – o 8 sekund lepszym niż na superpłaskiej trasie półmaratonu w Warszawie. Minutę później ściskałem mojego starszego brata. Jego syn dołączył do nas 10 minut później. Tu warto parę słów poświęcić właśnie Igorowi, który biegł co prawda w kategorii 16-18 lat, ale jego prawdziwy wiek to 14 i był to jego pierwszy półmaraton. W tej nie swojej kategorii był siódmy.
Sam byłem 154. spośród około pół tysiąca uczestników. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że biegam od grudnia zeszłego roku oraz że dzięki udziałowi w Akademii Maratonu pokonałem w kwietniu swój pierwszy maraton. Nie biegam więc dla super wyników, a każdy przebiegnięty przeze mnie kawałek trasy jest dla mnie olbrzymim sukcesem. Bieg w Płocku w moim odczuciu również nim był i dał nadzieję, że starczy mi sił na bieg w Warszawie pod koniec września.

Pozdrawiam

Marek Miller

Powiązane Posty