Szymon Drab: Jak zwykle wyszliśmy za późno – oczywiście to ja się gramoliłem. 30 minut do startu, metro jakieś 200 m od naszego hotelu i ledwie dwa przystanki, które dzieliły nas od centrum wydarzenia – wszystko to uspokajało więc moją głowę. Idziemy na dworzec. Szukamy właściwej linii… Cholera. Jest zejście, jednak trasa wiedzie w przeciwnym kierunku. Pytamy policjantów, Ci wskazują nam ten sam przystanek. Niemożliwe. Robi się nerwowo. Dostrzegamy idącego lokalnego biegacza, który schodzi do metra kilkadziesiąt metrów dalej. Uff… 20 minut do startu, my już w metrze. Nerwów jednak nie koniec, okazuje się że przystanek „Colosseo” przy którym ma być start jest zamknięty, przez co wysiadamy kilometr od startu. Szybki marsz połączony z rozgrzewkowym truchtem i na start docieram na chwilę przed rozpoczęciem biegu.
Maraton w Rzymie chodził po mojej głowie już jakiś czas, jednak co roku pojawiały się biegi, które spowodowały odłożenie tej imprezy na dalszy, bliżej niesprecyzowany rok. Kiedy więc Żona wyszła z propozycją spędzenia urlopu we Włoszech, dwa razy nie musiała mnie namawiać, gdy sprawdziłem, że odwołana w 2020 r edycja z powodu Covid, ma się odbyć we wrześniu, tj. w czasie naszego potencjalnego urlopu.
Paradoksalnie, stary-nowy maraton, nie miał udanej premiery w 2020 r. Maraton di Roma przeszedł do historii (z nazwy), a w jego miejsce wprowadzono Run Rome The Marathon. Miejsce startu i trasa nie uległy jednak większym zmianom – start sprzed Koloseum i trasa prowadząca obok najbardziej znanych zabytków Wiecznego Miasta, także przez Watykan.
Plany przedstartowe miałem dość ambitne, choć nie były one związane szczególnie z przygotowaniem maratońskim, a z ogólnie – jak na mnie – dobrze przepracowanym ostatnim półroczem. Powiedzmy sobie szczerze chciałem dobrze przebiec maraton w Rzymie, co dałoby mi mocnego kopa do dalszej pracy i nastawienie przed kolejnymi startami w przyszłym roku, z maratonem łódzkim DOZ na czele. Taki dobrze ukończony maraton, w moim mniemaniu byłby zwieńczony wynikiem w okolicy 3:30 – czyli jeszcze nie magiczne PB, ale zarazem na tyle mocno, by wiedzieć w którym miejscu stoję.
Niestety w okresie poprzedzającym wyjazd złapałem przeziębienie, co wyłączyło mnie z kilku treningów. Nie zrobiłem półmaratońskiego sprawdzianu, przez co do Rzymu leciałem nieco w „ciemno” z oceną stanu przygotowania tempa maratońskiego. Mocno aktywne zwiedzanie Rzymu też nie ułatwiło należytej regeneracji. Dość powiedzieć, że przez 3 dni poprzedzające maraton zrobiliśmy przeszło 70 kilometrów (wliczając w to 11,5 kilometrowy trening pierwszego dnia).
Plany trzeba było więc nieco zweryfikować i z :
„dobrze przebiec maraton”
wykreśliłem pierwsze słowo, zostawiając „przebiec maraton”. Urlopy wszak rządzą się swoimi prawami, a ja wybredny nie jestem więc i wynik 3:45-3:50, przyjąłbym z zadowoleniem mając świadomość, że 3 dni poprzedzające start były równie mocno intensywne.
Świt, godz. 6:50. Tłum biegaczy. Przeciskam się do przodu. Widzę puste baloniki na 4:00, 3:50, 3:40. Pacemakerzy wystartowali z pierwszą falą o 6:45, ja z racji braku dobrego wyniku w maratonie w ostatnich 2 latach, startowałem o 6:50. Sam sobie będę żaglem, sterem i okrętem. Ruszamy. Początków nigdy nie lubię, tłoczno, ciasno, w dodatku pełno „spacerowiczów” którzy ustawiają się z przodu, truchtają obok siebie w 2, 3 czasem i 4 osoby i tarasują drogę innym.
Powoli się rozkręcam, choć początek nieco za mocny: 4:57, 5:08, 5:03, zwalniam więc do zakładanego tempa – 5:22, 5:25. Pierwszą 5-tkę robię w 25:41. Ku zaskoczeniu, czuję jednak że w tym tempie zamulam. Maraton co prawda zaczyna się od 30 kilometra, ale przecież skoro „świeżość w kroku” jest, trzeba to wykorzystać. Przyśpieszam. Na 8 km pierwszy raz przebiegamy przez most nad Tybrem, kolejny po 10 kilometrze. Dyszkę mijam po 51:05. Kilometrów, które zrobiliśmy w ostatnie dni specjalnie nie czuję. Na 12 kilometrze ostatni raz widzę Martę, uśmiecham się szeroko, jeszcze pełen sił. Jej widok zawsze jest dla mnie dodatkowym zastrzykiem energii. W okolicach 18 kilometra przebiegamy tuż obok placu świętego Piotra, a później „wyłączam się”. Nie mam pojęcia gdzie jestem. Trasę analizowałem kilka razy i zapamiętałem tylko 30-ty kilometr. Biegnę od punktu z wodą do punktu z wodą (czyli co 2-2,5 km) kontrolując tempo. Półmetek mijam w 1:45:56. Samopoczucie w jak największym porządku, więc ponownie podkręcam tempo. Przez kolejne kilometry trzymam się średniej 4:50.
30 kilometr. Dla wielu biegaczy to właśnie tutaj zaczyna się Maraton – przez wielkie „M”. Ściana, która pojawia się na trasie ścina z nóg, odbiera chęci, wypala endorfiny. W Rzymie „ściana” nie miała tylko wymiaru abstrakcyjnego. Długi, solidny podbieg wyłonił się zza zakrętu i skutecznie oddzielił „chłopców od mężczyzn”. Ja również nieco zwolniłem na tym odcinku – tempo z 4:41 spadło do 5:12, jednak zaraz podkręciłem na kolejnych do 4:55 i 4:45. Gdzie ta ściana? Gdzie to zmęczenie? Zerkam na zegarek, przeliczam czas i dystans – „dobrze przebiec maraton” jest jak najbardziej realny, jeżeli tylko utrzymam tempo i nie spuchnę na ostatnich kilometrach – te póki co trzymam na granicy 4:50
38 kilometr. Jeszcze tylko 4 kilometry. Staram się nieco przyśpieszyć. Jednak z tym już tak kolorowo nie jest. Choć nie czuję by nogi miały odmawiać posłuszeństwa i nie współgrać z głową, to jednak temperatura (podchodząca pod 28-29 stopni), wespół z kostką brukową czyli słynnym „sanpietrino” która zaczęła ponownie pojawiać się w drugiej części trasy oraz lekkie skręty żołądka, robią swoje – zwalniam. Ostatni żel zjadłem po 20 kilometrze. Kolejnych już nie tknąłem przez lekkie napady bólu żołądka, które to raz przychodziły, to odchodziły – wolałem więc nie ryzykować. Gdy żołądek puszcza, znów podkręcam tempo i żwawo przekraczam linię mety!
Zerkam na zegarek… TAM-DARAM-TAM- TAM! 3:30:37!
WO-HO-HO. Simeone „Gladiatus” Drabeone coś Ty właśnie uczynił! Co prawda gdybym nie zamulił ostatnich kilometrów, miałbym szansę „rozmienić” 3:30. Te 37 sekund zgubiłem na 38-41 kilometrze.. Gdybym… Po co gdybać – skoro zakładany cel udało się osiągnąć! Czy jestem zadowolony? Oczywiście, że tak! Choć jeszcze w przeddzień biegu zakładałem inny plan – nazwijmy go bardziej realnym i odpowiedzialnym –dziś wszystko układało się tak, jak sobie to wizualizowałem kilka tygodni wcześniej. Za 2 tygodnie Maraton Karkonoski – ostatni start w tym roku na dłuższym dystansie na który pojadę z dobrym, mocnym nastawieniem, a później? Czas rozpocząć przygotowania do 2022 r. Ten rok to była PETARDA, jaki będzie następny?