Niedziela – 6 sierpnia. Dzień maratonu. Start o 4.30, więc pobudka zaplanowana na 2.30. Czyli na 21.30 polskiego czasu, według którego nadal funkcjonujemy. Nic zatem dziwnego, że niektórzy z nas dosłownie nie zmrużyli oka. Trasa składała się z dwóch identycznych pętli. Startowało się na ulicy wiodącej wzdłuż morza, po 3 kilometrach czekał nas nawrót – po to, by po kolejnych niemal 2 km. odbić w lewo, w miasto. Tam po około 3 km. przebiegało się długim mostem nad lejowatą zatoką wcinającą się w ląd (która prezentuje się jak ujście szerokiej rzeki). Za mostem w prawo, drogą wzdłuż brzegu, aż do 11,5 km, gdzie było znów prawo – na kolejny most przez zatokę. Tu był najmniej przyjemny odcinek biegu, bowiem ten most wznosił się wysoko nad wodą, więc zmagaliśmy się z pięćdziesięciometrowym podbiegiem. Za to z góry otwierały się pyszne widoki na miasto. Po pokonaniu podbiegu można się było cieszyć zbiegiem, a po kilometrze czekał na nas kolejny most, nad kolejną – mniejszą zatoczką. Most mniejszy, to i podbieg na szczęście też mniejszy. Tu znów ciekawy obrazek – port rybacki, w którym kołysało się kilkaset gęsto stłoczonych kutrów. Z tego mostu już tylko kilometr (z ogonkiem) do morza. Po pokonaniu tego odcinka skręcaliśmy w prawo w nadmorską ulicę, po której musieliśmy przebyć jeszcze 4 km. do linii startu i mety. Tam maratończycy wyruszali na drugie kółko. Chciałem napisać „uśmiechnięci maratończycy”, ale w tym punkcie nie było im już do śmiechu.
Czytelniku wyobraziłeś już sobie naszą trasę? To teraz zadanie nieco trudniejsze. Wyobraź sobie upał. Taki dominujący, oblepiający. Gdy o 4 w nocy też jest wyraźnie ciepło, a po kilku szybszych ruchach Twe ciało pokrywa pot. Gdy może jest nie tyle gorąco, co duszno i parno. A potem zaczyna się dzień, wychodzi słońce, które i tak – na nasze szczęście – przez większość czasu chowało się za chmurami. Ale jednak się pojawiało i wtedy do duchoty dołączało uczucie grillowania. W tym klimacie nawet przy truchcie po jakimś czasie rzeczy masz tak mokre, jak byś wpadł do morza. Po 10 km. w butach zaczyna chlupać, choć kałuż na trasie nie mieliśmy. Na asfalcie widać było mokre odciski butów, zostawał ich obrys, taka jakby wilgotna podkowa. To pot rywali. Na takim biegu trzeba pić. Na szczęście wiedzieli to organizatorzy, więc punkty z wodą (i czasem elektrolitami w małych kubeczkach) czekały co około 2 km. Na drugiej pętli to było i tak zbyt rzadko dla nas, bowiem woda oznaczała nie tylko picie, ale wówczas przede wszystkim możliwość schłodzenia się, polania głowy, wlania zimnej strugi na plecy, spryskania umęczonych mięśni. Nikt nie przejmował się mokrymi ciuchami i butami – bez polewania się wodą byłyby zmoczone dokładnie w takim samym stopniu.
O tym, co przeżywaliśmy na trasie najlepiej każdy opowie sam.
Maciej Rakowski – czas 4.14, miejsce 52 open: Bieg poszedł mi zaskakująco dobrze. Wynik oczywiście nie robi wrażenia (prawie 80 minut poniżej mojej życiówki), ale po pierwsze – od życiowej formy jestem, delikatnie to ujmując , bardzo daleko, a po drugie – życiówki to nie w Wietnamie. Zadowolony jestem z tego, że w zasadzie cały czas biegłem, a ostatnie 2 km. były najszybsze na trasie. Oczywiście, na odcinku pomiędzy 30 a 40 km. przemieszczałem się nieco wolniej, ale nie było źle (zwolniłem z 5’47” do 6’05”). Jedynie na drugiej pętli na podejściach na mosty przechodziłem do marszu. Po półmetku moi rywale zaciągnęli hamulec ręczny. Ja trzymałem tempo, więc co chwilę wyprzedzałem kogoś z umęczoną twarzą. Na 24 km. ścignąłem biegacza z Trzcianki, spotkanego rok temu w Rydze, gdzie dołożył mi ładnych parę minut. Tu żal było na niego patrzeć, widać było brak obycia w indochińskim bieganiu. Zaczął na pewno za szybko i teraz już tylko truchtał. Nawiązując do rozmowy przed startem, zapytałem go z uśmiechem o wrażenia z biegania w Wietnamie. Z odpowiedzi da się jedynie zacytować słówko „w”. Potem połykałem kolejnych konkurentów.
Nie pomyślcie, że biegłem na luzie. Nie, nie – było zdecydowanie ciężko. Najpierw planowałem, że nie przejdę do marszu do 20 km. (czy do półmetka – plan się zmieniał w czasie biegu). Potem, gdy tam dotarłem, miałem biec do 25 km, potem celem stało się 30 km. Jednak, na zbiegu z pierwszego mostu było już bardzo gorąco, przypiekało słońce, dopadł mnie kryzys i do założonej trzydziestki dotarłem siłą woli. Pomogło oblanie się zimną wodą, i – wciąż nie zatrzymując się – wyznaczyłem sobie kolejny cel – 32 km., potem – „aby do początku podbiegu na most”. Gdy zrobiło się pod górę wytrzymałem jeszcze ze 100 m. i zacząłem iść. Ale zegarek pokazywał mi już 33,5 km.
Potem znów biegiem, znów kolejni wyprzedzani rywale, najczęściej dostojnie kroczący. I już prosta do mety. Od 30 km. biegnę z butelką w dłoni i od czasu do czasu się polewam, tylko że po kilkuset metrach woda przestaje być zimna. Wyprzedzam jakąś drobną Azjatkę, wiem, że jeśli nie zaatakuje mnie skurcz, nie przejdę już do marszu. Przed metą niespodzianka – odcinek od 42 km. od tradycyjnego 42.195 miał w tym przypadku ponad pół kilometra. Cóż, taka praca… Jeszcze tylko ścignąć Chińczyka. Nie wiem, skąd wiedziałem, że to Chińczyk, ale chyba rzeczywiście nim był. Na szczęście stanął, gdy ktoś podał mu butelkę wody. Dobrze, ja nie stanę. Na finiszu ujrzałem go ponownie, kątem oka, za sobą. Zawzięty łysy dziadek, pomyślałem z uznaniem i przyspieszyłem. Chiński dziadek nie poradził sobie z polskim dziadkiem Rakowskim.
Nieco inaczej zawody pod wietnamskim słońcem wspominać będzie Szymon Drab: Czy widzieliście kiedyś misia polarnego w tropikach? A potraficie sobie wyobrazić jak przetrwałby choćby jeden dzień? Nie? Do dnia maratonu też nie potrafiłem… Przyszedł jednak czas na maraton w Wietnamie. I choć przyszło mi już niejednokrotnie biegać w temperaturze powyżej 30 stopni, to jeszcze nigdy nie doświadczyłem takiego „odcięcia”. Mawia się „jeśli jest źle, pomyśl, że zawsze mogło być gorzej”. I zaraz wracam do pogody w Dubaju, którą odczuliśmy kilka dni wcześniej, gdy nocą, w przerwie pomiędzy lotami, wyskoczyliśmy na zwiedzanie miasta: trzydzieści kilka kresek powyżej zera oraz straszna duchota. Pod tym względem Wietnam był dla nas „łaskawy” i w duchu cieszę się, że nie przyszło mi przemierzać królewskiego dystansu w dubajskim klimacie…
Bieg startował o 4:30 rano. Jedną z przyczyn pewnie była chęć uniknięcia słońca (wielu zawodników nie ukończyło biegu, o czym później), drugą zaś – to moje subiektywne odczucie – uniknięcie ulicznego ruchu. Trasa biegu zamknięta była jedynie na niewielkich odcinkach, w pozostałym zaś (za wyjątkiem wąskiego pasa dla biegaczy) morze samochodów i skuterów płynęło nie dostrzegając zmagających się z trasą uczestników maratonu.
Wydawało mi się, że przed biegiem wybrałem dla siebie bardzo bezpieczną opcję i chęć przemierzenia trasy w czasie około 4 godzin. W takim czasie wszak ukończyłem kwietniowy maraton w Łodzi. Do założonego tempa przyłączył się Maciej, z którym przyszło mi już biegać m.in. w nowozelandzkim maratonie. Pierwsze kilometry szybko jednak zweryfikowały moje plany. Po 5-6 kilometrach postanowiłem podjąć próbę biegu do 21 kilometra, by dalszą część trasy – w zależności od samopoczucia – pokonać marszo-biegiem. Dziesiąty kilometr trasy ponownie wpłynął na biegowe, mocno wygórowane plany. Rzuciłem do Maćka, by dalej walczył sam i przeszedłem do marszu. Tak szybko? Jednak nie byłem jedyny, przede mną i za mną wielu biegaczy również postanowiło wybrać tę opcję pokonywania trasy. Zbliżając się do półmetku, spokojnym marszo-biegiem zastanawiałem się co spotka mnie na drugiej pętli. A było tylko gorzej. Odparzenia i przypiekające słońce sprawiały, że chciałem być już na mecie. Ale jak to zrobić gdy prądu brak? Iść, ciągle iść, a gdy akumulatory choć troszkę się naładują, truchtać. Te jednak, z racji przegrzania nie chciały się ładować. Nie pomagała zimna woda na punktach odżywczych, nie pomagały ocienione odcinki trasy. Mozolnym tempem pokonywałem kolejne kilometry aż do samej mety, którą – już biegiem – pokonałem z uniesioną nad głową biało-czerwoną flagą.
Wietnamski maraton był jednym z najcięższych i najdłużej przeze mnie pokonywanych. Pomimo wyniku, który mocno mnie rozczarował (5:35), w generalnym ujęciu nie okazał się najgorszy. Uplasowałem się w połowie stawki startujących (239/563 zawodników), wielu z nich nie ukończyło biegu. Wychodzi na to, że misie polarne mogą biegać w tropikach, ale po co? Następnym razem lepiej by wybrały klimat w którym czują się znacznie lepiej!
Dla Klaudii Kobus był to czwarty maraton na czwartym kontynencie. Oto jej relacja: Bieganie w Indochinach to nie lada wyzwanie. Temperatura i wilgotność powierza sprawiają, że krótki spacer może okazać się prawdziwą przygodą. Jak więc przebiec królewski dystans 42,195 km? Step by step. Nie wolno myśleć o dyskomforcie, który pojawia się już po pierwszych krokach biegu. Należy również pamiętać o dobrym nawadnianiu, choć niektórzy pewnie zastanawiali się: po co mi woda, skoro pot spływa mi po twarzy strumieniami, a każdy kolejny łyk wody przypomina średniowieczne tortury? Niektórzy zapomnieli, wielu poległo. Pierwszego półżywego biegacza leżącego na ulicy, którego ładowano do karetki, ujrzałam na dwudziestym kilometrze trasy. Widok był przerażający.
Mając przed oczami takie obrazki zdecydowałam się na spokojny trucht z Gosią. Kontrolowałyśmy tempo biegu, dbałyśmy o uzupełnianie płynów, szukałyśmy cienia. Od 8 do 21 kilometra towarzyszył nam Jacek, który jako półmaratończyk ruszył po nas, a następnie dzielnie wcielił się w rolę naszego supportera. Potem byłyśmy zdane same na siebie. Pierwszy poważny kryzys dopadł mnie po 33 kilometrze. Czułam, że opadam z sił w ekstremalnie szybkim tempie. Moje mięśnie zaczęły się kurczyć. Uniesienie nogi stawało się praktycznie niemożliwe. Prawa część ciała znosiła mnie na bok drogi. Samopoczucie pogarszało uczucie dopadającej mnie grypy. Zostałam w tyle, byłam sama. Ostatnimi siłami zmobilizowałam się jednak do biegu i dogoniłam Gosię. Mimo że mój stan się pogarszał, a 500 m przed metą powiedziałam, że nie dam rady iść dalej udało się. Zrobiłyśmy to razem! Miałyśmy szczęście, duże szczęście. Dałyśmy radę! A o naszej przygodzie tuż przed metą opowie Gosia.
Małgorzata Moszczyńska: Wciąż nie wierzę, że ukończyłam ten bieg. Do połowy nie było tak źle. Biegł z nami Szakal Jacek, wspierał nas i przygotowywał do drugiego, znacznie trudniejszego okrążenia. Kiedy słońce wyszło na dobre, żar lał się z nieba, a do mety zostało jeszcze kilkanaście kilometrów, bieg stał się prawdziwą walką. Było bardzo ciężko. Na szczęście odpowiednie nawadnianie i okłady z lodu pomogły przetrwać najgorsze chwile. Jednak nie każdy wytrzymał trudy biegu. Na ostatnim kilometrze biegnący przed nami zawodnik zasłabł i udzieliłyśmy mu pomocy. Duży minus dla organizatorów za powolną reakcję, spędziłyśmy z nim kilkanaście minut, zanim pojawiła się karetka. Ostatnie metry biegu, kiedy z polską flagą w rękach mijałyśmy linię mety, na długo zostaną w naszej pamięci.
Nasz jedyny półmaratończyk – Jacek Moszczyński – tak wspomina zawody w Danang: W tym biegu było wiele powodów, żeby nie nastawiać się na wynik. Wracam do zdrowia po kontuzji, więc biegłem półmaraton, czyli jedną pętlę tej samej trasy co maratończycy. Ponieważ półmaraton startował 15 minut później, postanowiłem jak najszybciej dogonić Gosię i Klaudię, a dalej biec z nimi. Tak więc od ósmego kilometra biegliśmy razem. Dopingowałem dziewczyny, podawałem im wodę, robiłem zdjęcia. Na drugą pętlę wyruszyły odpowiednio nawodnione i zmotywowane. Mam nadzieję, że choć odrobinę się do tego przyczyniłem. Ukończyłem swój bieg już o 7.15, dlatego nie poznałem do końca morderczego żaru drugiego okrążenia. Trochę żałuję…