To się musiało stać. Szakale wróciły do korzeni gatunku, czyli na pustynię. Taką prawdziwą, na której biega się po piachu, a im bardziej jest on suchy, tym bardziej szakalowe łapy się w nim zapadają. A na pustyni – jak wiadomo – bywa sucho. Czyli było ciężko. Nawet bardzo.
Jako reprezentanci klubu zgłosiliśmy się do udziału w Boavista Ultratrail, który corocznie odbywa się w wyspiarskiej Republice Zielonego Przylądka. Co ciekawe, choć Cabo Verde było kolonią portugalską, to zawody organizują Włosi. Do wyboru są trzy dystanse: maraton, 75 km. oraz coś dla prawdziwych twardzieli: 150 km. Sto pięćdziesiąt po pustyni.
Na Boavistę dotarliśmy w przeddzień zawodów. Sama podróż nieco nas zmęczyła, składała się z czterech lotów, przez Paryż, Lizbonę i stolicę Republiki – miasto zwane Praia. Pozytywnie przeszliśmy kontrolę stanu zdrowia i wyposażenia. Okazaliśmy wydruki EKG z prób wysiłkowych i zaświadczenia lekarskie, a do tego każdy z nas: plecak, gwizdek, lusterko, nóż (w bagażu podręcznym przewieźliśmy tylko takie z plastiku), folię NRC, kompas, płyn do odkażania ran, sole mineralne i jedzenie mające 2.000 kalorii (czyli całą garść batonów i żeli). Lekarz nie robił szczegółowych badań, więc nie dostrzegł u Maćka zapalenia płuc. Po wydaniu numerów organizatorzy przeprowadzili odprawę zawodników, omawiając każdy z odcinków. Dostaliśmy mapki, dane współrzędnych GPS (choć GPS-ów nie mieliśmy) oraz opis umożliwiający nawigację, z długościami odcinków, punktami kluczowymi i kierunkami na nie. Wtedy zaczęliśmy się bać.
Nasze obawy jeszcze wzrosły po popołudniowym rozbieganiu. Wybraliśmy się pierwszym odcinkiem trasy i od razu po zejściu z drogi wpadliśmy w kopny piach, wydmy, na których biegało się w górę i w dół, a dodatkową atrakcję stanowiły rachityczne roślinki, które na butach i skarpetach zostawiały dziesiątki trudnych do odczepienia i bardzo kłujących rzepów. Później okazało się, że pierwszy odcinek trasy był z całego maratonu najłatwiejszy.
Nastał dzień biegu. Do plecaka z obowiązkowym wyposażeniem dorzuciliśmy po litrze izotonika z tabletek i przed 7 zameldowaliśmy się na starcie. Rytm biegu wyznaczały checkpointy, na których dawano wodę i robiono kolejną dziurkę na zalaminowanym pasku przytwierdzonym do plecaka. Do pierwszego checkpointu biegliśmy we dwóch, trzymając spokojne tempo, zwłaszcza gdy wspinaliśmy się na dość wyraźne wzgórze. Trasa okazała się być bardzo przyzwoicie oznaczona, czyli mapy i kompasy nie przydały się wcale. Na kamieniach namalowano białe znaki, na krzakach (gdy takie były) wisiały kawałki taśmy, a gdy nie było ich na czym wieszać, wbite były w piach tyczki. Oznakowanie takiej pracy to tytaniczna praca, przecież cała pętla ma 150 km. (dokonał tego jeden Włoch z warkoczem, któremu zajęło to 2 tygodnie).
Warto dodać, że pogoda nie była najgorsza. Wyspę spowijała lekka mgła, powietrze miało małą przejrzystość, dzięki czemu słońce nas nie grillowało. I tak było ciepło (28ºC) bo to przecież wyspy u wybrzeży Senegalu, ale w pełnym słońcu byłoby znacznie trudniej.
Pierwszy checkpoint (na 8 km) usytuowano w pięknym miejscu. Nad morzem po drugiej stronie wyspy, przy ogromnym rdzewiejącym wraku (Capo de Santa Maria), na wydmach, u podnóża których rozbijały się wielkie oceaniczne fale. Myśleliśmy, że kolejny odcinek będzie łatwiejszy, liczyliśmy bowiem na bieg po twardym mokrym piasku tuż przy morzu. Nie wzięliśmy pod uwagę, że na tym odcinku zamiast szerokich plaż były niezbyt wysokie klify, więc biegło się górą, wciąż w kopnym piachu, w górę i w dół, od czasu do czasu przecinając piaszczyste koryta suchych potoków. Na tym odcinku zaczęło się robić ciepło. To wówczas rozdzieliliśmy się: Tomek zwolnił, a Maciek próbował trzymać się trzech Włochów (przy czym każdy z nich miał na sobie numer z innego dystansu). Piaszczysty odcinek pomiędzy pierwszym a drugim checkpointem (8 km) poważanie nadszarpnął nasze siły, choć nie dotarliśmy jeszcze do połowy dystansu.
Kolejny punkt ulokowano na przysłowiowym końcu świata, w nadmorskiej wiosce Espinguera złożonej z kilku domków, do których dochodziła kiepska gruntowa droga. Nawet ten nędzny trakt nie był przeznaczony dla nas. Trasa wiodła pod górę, od morza, po skalistym podłożu gęsto usianym kamieniami. Tomek z podbiegu zrobił podejście, Maciek miał odcinki truchtu. Po dotarciu na płaskowyż mieliśmy odcinek brukowanej drogi, przebiegliśmy przez kolejną wioseczkę (Bofareira), a później znów były bezdroża. Włoch-maratończyk uciekł Maćkowi, Tomek wciąż biegł sam, ale obaj mieliśmy jakichś rywali w zasięgu wzroku. Odcinek do trzeciego checkpointu okazał się najdłuższy i najtrudniejszy. Przez wspomniane bezdroża wiodła ścieżka, ale niewielkie to było pocieszenie. Była mocno piaszczysta, usiana kamieniami, od czasu do czasu przecinały ją jakieś cienkie korzenie, na których można było udowodnić polskość wywijając orła. Do tego wciąż było pod górę lub z góry. Później zaczęła się pustynia Deserto Viana, taka prawdziwa, z jasnym piaskiem po horyzont, z wydmami, więc znów było pod górę i w dół, wszystko w kopnym piachu, w upale. Na tym odcinku wszyscy w zasięgu naszego wzroku przechodzili do marszu. Wreszcie – po 10 km – checkpoint przy dwóch palmach. To tutaj ujawniła się różnica w naszej odporności na wysoką temperaturę. Maciek przed palmami potruchtał, na wydmę podszedł w miarę żwawo, wychłeptał wodę, poczekał na przedziurkowanie kontrolki i pobiegł przez wydmy (do marszu przeszedł „dopiero” po czterystu metrach). Tomek zaś doczłapał, w cieniu przesiedział dziesięć minut, wysypał garście piachu z butów, nieco odpoczął w cieniu palm i poszedł dalej.
Po wydostaniu się z pustyni zrobiło się tylko trochę łatwiej. Lepiej było na kamienistej drodze, ale potem czekało nas podejście do jakiejś wioski, później stromy zbieg w suchą dolinę i tak dalej. W kolejnej osadzie Maćka zaatakował pierwszy skurcz. Znienacka. Tuż nad prawym kolanem. Chwilę stał zdziwiony, nie mogąc zrobić kroku, a potem musiał posiedzieć na murku, który był jakby specjalnie przygotowany na tę okazję. Nogę udało się rozluźnić na tyle, że chwilę później na drodze wzdłuż lotniska osiągnął prędkość 5.30. Niestety na krótko, później były wertepy, znów marsz, znów próby truchtu. Co ciekawe – Tomka skurcze nie dopadły, może dlatego, że ten odcinek przebywał już w zasadzie tylko marszem.
Czwarty checkpoint. Komin nieczynnej fabryczki ceramiki. Widoczny z daleka, wcale się nie przybliżał. Nareszcie… teraz już byliśmy nad morzem po naszej stronie wyspy, 35. km, stąd tylko plażą, więc bez podbiegów. Tu trasy się rozdzielały. Maratończycy w prawo, do punktu startu, czyli do Sal Rei, a ultrasi w lewo. Jak my im współczuliśmy… Maciek planował plażę przebyć biegiem, korzystając z mokrego piasku. Szybko jednak zamierzenia zostały zweryfikowane przez rzeczywistość, gdyż piasek tutejszy różni się od bałtyckiego. Z wyjątkiem niewielkich fragmentów, na całym plażowym odcinku stopy tak mocno zapadały się w piach, że nawet marsz był trudny. Zresztą znów dawały o sobie znać skurcze. Tomek tę część trasy potraktował bardziej turystycznie – po prostu przeszedł go dostojnie, w pogardzie mając walkę o rekord trasy idąc boso i robiąc sobie na piasku dłuższy postój.
Dwa kilometry przed metą zaliczało się kolejny punkt kontrolny. Warunki się nie zmieniały, wciąż brodząc po plaży zbliżaliśmy się do Sal Rei. Tam kilkaset metrów po brukowanych uliczkach i meta. Czyli baner wiszący na głównym (bo jedynym) placu i troje organizatorów wręczających butlę wody. Wiwatów nie było. Gwizdów też nie. Maciek ukończył w czasie 5:07, na metę dotarł jako ósmy, a sklasyfikowano go oczko wyżej, gdyż miejscowemu biegaczowi doliczono 4 godziny za ominięcie jednego z checkpointów. Wielki książę siedział na murku w upale czekając na Tomka. Pierwszą godzinę zajęło mu odczepienie rzepów ze steptutów. Później nie miał ciekawych zajęć, robił więc za tłum na mecie. Wreszcie, jako czternasty, dotarł bosy Tomek – czas 6:31 zdecydowanie nie był jego życiówką. Kto z klubu pokaże, że maraton umie pobiec wolniej? W każdym razie byliśmy dwoma najszybszymi Polakami w ośmioletniej historii tego biegu.
Następnego dnia terenową toyotą, wynajętą z dwoma kierowcami, objechaliśmy wyspę dookoła. Piękna pustynna kraina. Po drodze mijaliśmy kroczących poboczami ultrasów. Podobne obrazki widzieliśmy już w filmach o zombie. Większość wyspy jest w zasadzie bezludna, po drugiej jej stronie znajduje się tylko gigantyczny hotel all inclusive. Znaki na kamieniach pokazywały nam, że tam trasa była nieco łatwiejsza, wiodła powiem gruntowymi drogami, a nie przez kopny piach. Tylko czy na setnym kilometrze można użyć słowa „łatwiejsza”?
Wpadliśmy na Santa Monica Beach, 18 kilometrów szerokiej plaży. Tam można było pobawić się w ocenicznych falach. Stoisz, czekasz, potem masa wody zamyka się nad tobą, lecisz do tyłu, tracisz poczucie, czy nogi masz w dole czy w górze. Potem kolejna fala i jeszcze kolejna, i tak po kilkunastu zanurzeniach można się solidnie upodlić.
Gdy wróciliśmy do Sal Rei do mety docierało kilkoro bohaterów. Stojąc przy drodze dodawaliśmy im otuchy okrzykami. Czekaliśmy na Łotysza, sympatycznego pięćdziesięciolatka, który widziany z samochodu, wydawał się bardzo zmęczony. Rzeczywiście, słaniał się na nogach, a towarzyszył mu jeden z lokalnych weteranów biegania, który też wspierał zawodników zmagających się ostatnimi kilometrami. Maciek wyciągnął z plecaka przywiezione z kraju kabanosy. „Bieri, kuszaj, polskaja kałbasa”. Zjadł i od razu ruszył żwawiej, a na finiszu nawet biegł. „Kałbasa pamagła” – mówił dziękując nam na mecie.
Ostatniego dnia, przed wylotem, zaliczyliśmy piękną biegową wycieczkę, przy czym wyszło aż 18 km. truchtu Z Sal Rei pobiegliśmy na północny koniec wyspy – Ponta do Sol, tam z wulkanicznego wzgórza podziwialiśmy ocean otaczający nas z trzech stron. Wracaliśmy brzegiem oceanu, ledwo widoczną ścieżką wśród przepięknych skalno-piaszczystych formacji przybrzeżnych. Potem czekały nas atrakcje z górnej półki – trzeba było trawersować stromy stok góry schodzącej do morza, dróżka istniała, ale była bardzo eksponowana, co więcej – wulkaniczne podłoże było mało stabilne. Przeżyliśmy, wróciliśmy, a nagrodą za górskie wyczyny była kąpiel w oceanie, wpleciona w boavistański trening.