ACCENTURE RWANDA MARATHON EXPEDITION 2013 – LIST 1

Szakale lubią przygody, przygody lubią szakali… Tak, czy jakoś podobnie śpiewał Miś Uszatek w latach stanu wojennego, a teraz jego proroctwo zaczyna się sprawdzać. Ostatnie dni przed wyjazdem to istna gonitwa z czasem. Wszystkie sprawy zawodowe trzeba było załatwić przed urlopem, a do nich doszła cała logistyka wyprawy. Do ostatniej chwili czekaliśmy na przesyłki od sponsorów i na paczkę z osprzętem do piły elektrycznej dla księdza Grzegorza. I ta ostatnia przesyłka nie dotarła. A już była w Łodzi. Niestety – kurier został okradziony ze wszystkiego, co wiózł. Ciąg dalszy przygód nastąpił w Berlinie. Przy odprawie usłyszeliśmy, że do Addis Abeby to i owszem – dolecimy, ale lot do Kigali będzie dzień później, a i to nie jest pewne. We Frankfurcie nie dowiedzieliśmy nic więcej, nawet od przedstawiciela linii Ethiopian Airlines. Po nocnym locie do stolicy Etiopii nie byliśmy w najlepszej formie, mimo to bieganie z terminalu na terminal i długie dyskusje z przedstawicielami przewoźnika przyniosły sukces. Już po kilku godzinach odlatywaliśmy do Kigali, z ręcznie wypisanymi kartami pokładowymi, zmęczeni, niewyspani, ale za to zadowoleni, gdyż z terminala widzieliśmy nasz bagaż ładowany do samolotu. A bagaż mamy solidny – nasze rzeczy i dary dla rwandyjskich dzieciaków zmieściły się w czterech plecakach dużych, czterech małych, dwóch wielkich torbach i jednej małej.

W Kigali sprawna odprawa i spotkanie z Księdzem Grzegorzem, który czekał na nas na lotnisku. Okazał się przemiły i skory do pomocy, pojechał z nami do hotelu, na wymianę pieniędzy i na pierwszy afrykański obiadek.

Zaskoczył nas klimat. Przed wyjazdem w Polsce bywało cieplej i bardziej duszno niż w tu – niemal na równiku. To wysokość (ponad 1500 m.n.p.m.) robi swoje. Zaskakuje również samo miasto. Kigali jest niemal europejskie. Ulice czyste, trawniki wystrzyżone i służą ludziom, a nie psom. Od Grzegorza dowiedzieliśmy się, że policja ściga ulicznych handlarzy, usuwa żebraków i biedotę, a złodziei likwiduje na miejscu. Po zmroku przy chodnikach stoją uzbrojeni w broń maszynową żołnierze.

Babcia Olesiowa nie pozwoliła nam odpuścić wieczornego treningu. Miało być lekkie 10 km., a wyszło z 17 km. z solidnymi, długimi podbiegami. Już na pierwszym z nich poczuliśmy, czym jest bieganie na wysokości. Ktoś zabrał tlen? Kilometrów wyszło więcej, gdyż wracając przeoczyliśmy właściwy zakręt i pomknęliśmy w miasto. Ludzie chętnie wskazywali nam kierunek, ale niestety, każdy z nich pokazywał inny.

Na treningu dołączały do nas dzieci krzyczące „Muzungu, muzungu”, obwieszczając w ten sposób, że zauważyły kolor naszej skóry. Poza tym spotkaliśmy kilku prawdziwych biegaczy, których Wielka Księżna i Wielki Książę Szakali pozdrawiali łaskawymi skinieniami dłoni.

Teraz siedzimy na tarasie, wokół afrykańska, czarna noc, z której dochodzą dźwięki cykad, po ścianach przemykają gekony, a w dole migoczą światła niżej położonych części Kigali.

Właśnie do stolika, przy którym piszemy doszła Ania, która przypomina krowę, a przynajmniej ma oczy jak jałówka. Użyliśmy w ten sposób najbardziej wyszukanego rwandyjskiego komplementu. W tym kraju chcąc wyrazić podziw dla urody kobiety należy jej oczęta porównać do bydlęcych. Czego nie omieszkaliśmy uczynić.

źródło: www.szakalebalut.pl 

 

Powiązane Posty