Bromo nie jest klasycznym wulkanicznym stożkiem. Posiada szeroką kalderę otaczającą krater, na środku którego wznosi się stroma piramida. Na zboczach znajdują się liczne głębokie doliny o stromych stokach. Niestety, okolica została niemal w całości zajęta przez ludzi, dzikiej przyrody na Bromo już nie ma. Na stokach ulokowały się wioski, a zbocza, nawet bardzo spadziste, wykorzystywane są rolniczo. Nachylenie poletek dochodzi tu do sześćdziesięciu procent, a ponieważ wycięto lasy należy spodziewać się medialnych doniesień o spektakularnych osuwiskach.
Biuro zawodów, start i metę zlokalizowano w wysoko położonej wsi Wonakitri, dokąd przez trzy dni zawodnicy z niżej położonych wiosek dowożeni byli busami. Biegaczy obsługiwano profesjonalnie, a wolontariusze byli niezwykle sympatyczni i uczynni. Gdy okazało się, że nie udaje nam się połączyć z lokalną siecią wi-fi, z Szymonem otrzymaliśmy od jednej z dziewczyn jej telefon, by z niego korzystać, aż bateria padnie.
Zaplanowano biegi na trzech dystansach: 10, 21 oraz 42 km. Maratończycy startowali o 7. półmaratończycy – pół godziny po nich, zawody rozpoczynały się na wysokości blisko 1.950 m.n.p.m. Trasa najdłuższego z biegów witała nas odcinkiem w miarę spokojnym, po którym następowały „podbiegi przygotowawcze” i zaczynał się długi zbieg, początkowo asfaltem, a później polnymi ścieżkami. Po osiągnięciu najniższego punktu (ok. 1.500 m.n.p.m.) zaczynało się odrabianie straconej wysokości, na dodatek ze sporym naddatkiem. Polną ścieżką, później drogą z kostek, pylistym wiejskim traktem, asfaltową szosą wśród samochodów i motocykli podbiegało się do punktu, gdzie spotykały się trasy maratonu i półmaratonu. Tam zaczynała się kilkukilometrowa agrafka (to słowo jeszcze odegra swoją rolę w opisie biegu), gdzie maratończycy najpierw biegli „pod prąd”, a po nawrocie wśród kolegów z połówki. Ten odcinek nie był płaski, ale jego nachylenie było dość umiarkowane. Po chwili jednak zaczynał się najbardziej smakowity odcinek zawodów – pół kilometra stromo w górę, po kamienistej drodze, wśród tumanów wulkanicznego pyłu (na jednym z punktów rozdawano nawet maseczki na twarz). W ten sposób docierało się na krawędź kaldery (czyli na wysokość niemal 2.500 m.n.p.m.). Stąd otwierały się widoki na wnętrze krateru i inne wulkany. Po przebyciu sporego, pofałdowanego i pylistego odcinka po kalderze, ostatnie 6 km. pokonywało się stromym zbiegiem po asfaltowej drodze.
Wymierzenie trasy przerosło organizatorów. Bieg miało 36 km, choć tabliczki na trasie wskazywały kolejne 42 kilometry. Z tym, że między 5 a 10 kilometrem rzeczywistym upakowano ich aż dziesięć, zatem po przebiegnięciu 10,2 km. mijało się tabliczkę z oznaczeniem „15”. Podbiegów też było znacznie mniej. GPS-y pokazały, że maratończycy pokonali ok. 1.350 m.
Pogoda nieco nas zaskoczyła. Dzień przed biegiem było chłodno i pochmurno, wieczorem nic nie zapowiadało zmiany pogody, ale na starcie zawodników powitało równikowe słońce, które towarzyszyło nam przez cały bieg. Nie było upalnie, ale dość ciepło, co przecież nie ułatwiało podbiegów. Za to dobra pogoda gwarantowała świetne widoki. Pobudka o 4.40 (o 23.40 czasu polskiego) nie była miła. Na śniadanie banany i bułeczki z pastą z duriana, który uchodzi na wyjątkowo cuchnący owoc (bułeczki jedynie lekko śmierdziały). Na górę zatłoczonym busikiem, tam depozyt, przebranie, toaleta – czyli rytuał biegacza. Każdy z nas ma własną historię zawodów, więc każdy z nas sam o niej opowie. Dopiero suma naszych spostrzeżeń składa się na piękny obraz „Szakale na Bromo”.
Maciej Rakowski – wiedziałem, że nie będzie lekko, więc zamierzałem oszczędzać siły. Do końca zbiegu, czyli do tabliczki z 16 km., trzymałem się z Szymonem i Jackiem, choć na bardziej stromych crossowych zbiegach zostawałem nieco za nimi. Na tym kawałku najbardziej zaskakiwały nas absurdalne oznaczenia kilometrów. Następnie już tylko z Jackiem pokonywałem podbieg, który tak naprawdę był podejściem. Na moment dołączył do nas sympatyczny Belg (który podchodził nieco szybciej), z którym ucięliśmy pogawędkę. Na mniej stromych odcinkach usiłowaliśmy podbiegać. Gdy dotarliśmy na trasę półmaratonu nieco odpoczęliśmy na lekkim zbiegu, ale tuż po nawrocie Jacek zameldował, że dopadł go skurcz. Zatem dalej walczyłem sam, minąłem Szymona i wyprzedziłem lokalnego biegacza, który tam, gdzie ja szedłem, również próbował biec. Szybko został z tyłu, a ja wysunąłem się na czwartą pozycję. Ruszyłem stromym pylistym podejściem – było to rzeczywiście podejście, a nie podbieg. Dodatkową atrakcją było tu przedzieranie się wśród człapiących półmaratończyków. Na kalderze próbowałem podbiegać, gdy było łagodniej, ale nogi dawały znaki, że za chwile skończy się to skurczem. Bieganie postanowiłem więc zostawić na ostatni odcinek. Z pyłu udało się wydostać na asfalt, na którym po chwili rozpoczął się zbieg. Gdy tylko zaczęło być w dół, nogi odmówiły posłuszeństwa. Pierwsze kurcze były dość lekkie, pomagało zatrzymanie, rozluźnienie i rozmasowanie nogi. Przy pierwszym takim postoju wyprzedziła mnie biała biegaczka żyjąca w Dżakarcie – miałem okazję zamienić z nią kilka zdań, gdyż jeszcze udało mi się ją dogonić, nawet zostawiłem ją za placami.
Ale potem było już tylko gorzej. Nie myślałem, że mam tyle mięśni, które mogą się kurczyć – obu łydkach, w obu udach. Gdy było kiepsko sięgnąłem po agrafkę z numeru, którą głębokimi nakłuciami usiłowałem zmusić mięśnie do pracy. Na nodze pojawiały się krople krwi, ale na chwilę pomagało. Tylko na chwilę. Podczas jednego z takich przymusowych postojów facet z samochodu obsługi biegu zapraszał mnie do środka. Ale Szakal się nie poddaje. Oprócz nóg wszystko było gotowe do walki, gdy kurcze puszczały zabiegnie nie sprawiało żadnego kłopotu.
Najgorszy skurcz dopadł mnie w najlepszym momencie. Tuż koło ambulansu. Widziałem tabliczkę „41”, tylko że nie mogłem ruszyć nogą, a ból był potworny. Kłucie nie pomagało, a chyba przebiłem jakieś naczynie, bo wylew objawił się z postaci fioletowej kuli na boku łydki. Ratownicy wylali na mnie ze dwie butelki środków chłodząco-przecibólowych, ale nie pomagało, dopiero masaż lekko rozluźnił mięsień. Gdy leżałem na asfalcie wyprzedziło mnie dwóch rywali. „Make mi stand up, make me stand up” krzyknąłem do ratowników, którzy postawili mnie jak średniowiecznego rycerza w zbroi. Usiłowałem dogonić konkurentów, ale nogi na to nie pozwalały. Na metę wbiegłem ja na protezach, z grymasem bólu na twarzy. Siódme miejsce, czas: 3.50.
Jacek Moszczyński – Do nawrotu na agrafce trzymałem się z Maćkiem. Na 27 km. pojawił się pierwszy raz. Zatrzymał mnie momentalnie, nie mogłem zrobić ani kroku więcej. Po krótkiej walce odpuścił. Na 32km, podczas ostrego podejścia dopadł mnie drugi raz, teraz mocniejszy, złapał za obie nogi i przewrócił. Skurcz. Inni biegacze- tutaj trasa maratonu i półmaratonu wiodły razem- rozmasowali mi nogi i dali kapsułki z minerałami. Ruszyłem dalej, ale skurcze nie odpuszczały, co kilka minut musiałem zatrzymywać się i rozluźniać skamieniałe mięśnie. Dodatkowo ten fragment trasy prowadził w palącym słońcu i pyle unoszącym się spod nóg człapiących półmaratończyków. Potrzebowałem wody- punkty były co 3km, ale na najbliższym już zabrakło. Dotarłem do następnego, a tam też pusto. Musiałem nie wyglądać dobrze, bo na stwierdzenie, że bez wody nie ruszę się dalej, osoba z obsługi biegu oddała mi swoją butelkę.
W bólach dotarłem do ostatniego fragmentu trasy- ok.6km zbiegu. Pomyślałem, że teraz trochę przyspieszę, ale mój oprawca skurcz był innego zdania. Co kilkaset metrów musiałem zatrzymywać się i rozluźniać mięśnie, kilka razy pomagali mi inni biegacze- dzięki im za to. To nie był prawdziwy zbieg, to była walka o kaźdy krok.
Na ok. 3km przed metą usłyszałem z tyłu głos Szymona: Wbiegniemy na metę razem? Bardzo chętnie, tylko czy dotrzymam kroku – Szymon wyglądał lepiej ode mnie. Udało się. Razem przekroczyliśmy linię mety, trzymając między nami rozpostartą polską flagę. Czas 4:13.
Ania Otocka: Od początku wiedziałam, że nie będzie lekko. Duża wysokość, wysoka temperatura no i ten pamiętny ranking najtrudniejszych maratonów na świecie, gdzie Bromo był na szczycie listy. Postanowiłam się nie przemęczać i potraktować go treningowo zastanawiając się, czy może być ciężej niż na Maratonie Gór Stołowych? Już od pierwszych metrów widoki były piękne, a doping miejscowych pokrzepiający. Jedyne co mi się wtedy nie zgadzało to kilometry, gdyż zgodnie z tabliczkami na trasie powinno być ich więcej niż według mojego Garmina… Ale nie było nad czym się zastanawiać, trzeba było biec dalej. Po drodze ludzie zwalniali samochodami, by zrobić mi zdjęcie. Raz jakiś samochód za mną jechał na stpach i miałam już zwrócić kierowcy uwagę, kiedy widzę, że krzyczy do mnie „Myssss, Mysss” co jest zapewne łamaną angielszczyzną oznaczające „proszę Pani” i pokazuje mi swój telefon. Patrze na ekran, a tam moje zdjęcie z tym panem sprzed startu! Dużo osób co chwile prosi mnie o zdjęcie, ale ten pan mnie zaskoczył 😉 na koniec dostałam od niego wodę pomarańczową, którą obdarzyłam potem Szymona.
Jest szał! Biegnąc dalej jeden z policjantów krzyknął mi „U are second woman! GOGOGOGO!”, na co odpowiedziałam jedynie „Are U sure?” i pobiegłam dalej – jak na skrzydłach ;p Dobiegając do jednej większej górki na słuchawkach usłyszałam piosenkę „that’s my bitch” i pomyślałam sobie, że ta górka to właśnie „my bitch”, a już refren, że „I’ve been waiting for a long long time” wprawił mnie w taki nastrój, że moje nogi same biegły (no dobra pod TĄ górkę akurat częściej szły;p)!
Najgorszy był piach, który leciał w twarz i utrudniał oddychanie. Ale mimo wszystko dobrze mi się biegło, choć pod górkę częściej szło. Nie było mi za gorąco, a atmosfera była przednia! Raz krzyczy za mną jakiś policjant „STOP, STOP, STOP, FOTO, FOTO”, więc zatrzymałam się, dałam wyściskać, gdy drugi policjant z krzaków cyknął nam fotkę! Niewiarygodne! No i zgadnijcie kto na mecie był drugi? ;p Wynik 4 h 22 min i w tej chwili who cares, że było mniej kilometrów? Ta chwila była piękna! I na leżała do mnie! ;p To pewnie ta triathlonowa kondycja ;p”
Małgorzata Lisiecka: Indonezja i półmaraton Bromo były wyzwaniem dla moich sił fizycznych i psychicznych. Bieg nie zaskoczył mnie niczym specjalnym. Jak zwykle emocje które towarzyszą przed biegiem pomagały mi przetrwać jego najgorsze momenty. Podbiegi a właściwie podejścia dały mi porządnie w kość, na zbiegach wyprzedzałam innych biegaczy. Czas 2,53 i 13 miejsce wśród kobiet.
Diana Szczęsna: Kiedy nadszedł dzień półmaratonu, moim oczom ukazał się wulkan. Poprzedniego dnia jedynie majaczący zza zamglonych stromych jawajskich zboczy, dziś ogromny, majestatyczny i zdecydowanie budzący respekt. Rok temu minęliśmy się, z tą „drobną” różnicą, że wtedy to ja byłam „górą”, zerkając zeń z pokładu Sriwijaya Air w drodze z Jawy na Bali [od redakcji: w rzeczywistości nie był to wulkan Bromo].
Dziś miałam się z nim zmierzyć. Nie jestem biegowym weteranem, biegi traktuję kompletnie amatorsko, w mojej toalecie nie leży żaden magazyn biegowy obok muszli klozetowej 😉 Jedynie, co pamiętałam, to że niegdyś, przemknął mi na łamach Forbesa ranking najbardziej ekstremalnych maratonów na świecie, a w top 10 plasował się właśnie ON.
Wstajemy. W Polsce równo północ, na Jawie 4 rano, a dla mnie to zupełnie bez znaczenia -od tygodnia straciłam rachubę dnia i nocy, jet lag nie odpuszcza, moimi porankami zarządzają bezlitośnie: muezini i koguty – jawajskie pieją już od 3 rano, nie długo po nich dołączają się Ci pierwsi.
Miałam wrażenie, że jedyne co sprzyja mi tego dnia to pogoda – zdecydowanie wolę biegać w słońcu. Na szczęście od kilku dni przebywaliśmy na terenie górskim, co pozwoliło delikatnie się zaaklimatyzować. Na mecie bardzo wesoła atmosfera, wreszcie ruszyliśmy gęstym tłumem jednak tylko marszem. Postanowiłam wyprzedzić bokiem grupę Indonezyjczyków, zauważyłam na jego froncie jedną z nielicznych w biegu blondynek, jak się później okazało – angielską studentkę. Odtąd biegłyśmy w miarę równym tempem, wyprzedzając kolejne to grupki biegaczy – głównie Indonezyjczyków – wyglądających dość groźnie, bo zamaskowanych chirurgiczne. Przyznam, że czułam się przy tym trochę nieswojo – jaka kobieta? A może herod baba? Przez chwilę zastanawiałam się też nad fizjonomią lokalnych, szukających przyczyny takiego stanu rzeczy, było mi ich trochę szkoda. Od tego momentu mijając punkty odżywcze porywałam po dwa banany które następnie celnie trafiały w małe i maleńkie łapki kibiców.
Indonezyjczycy byli dzielni przy podbiegach, to w końcu ich znajomy i rodziny teren. Ja postanowiłam przeciwnie – podejść wszystkie podbiegi, kumulując siły na „speeding” z górki. Na chwilę dech zaparł widok kaldery wulkanu ze stożkiem krateru, my ponad nimi, pośród – obłoki chmur. Na agrafce, ku mojemu zdziwieniu nie minęło mnie zbyt wielu biegnących w przeciwną stronę, minęłam się również z Gosią. Dodało mi to otuchy i postanowiłam zawalczyć. Od około 16 km. zaczął się długi odcinek zbiegu. Na przemian wyprzedzałam i wymijał mnie sympatyczny Brazylijczyk, mieszkający na Borneo. Po biegu podziękowaliśmy sobie za motywację. Na 19 km zauważyłam Niemkę (ktora pozniej okazala sie Amerykanka). Kiedy usłyszała mnie z tylu przyspieszyła, ja tym bardziej. Zbiegając już do mety rozwinęłam maksymalną prędkość, okazało się, że byłam trzecia.
Szymon Drab: Myślałem: „Co ja tutaj robię? Nie lubię biegać w pełnym słońcu, szybko się „gotuję”, a tempo równie szybko spada. Nie lubię biegać w górzystym terenie – podejścia nigdy nie były moją mocną stroną.” Wychodzi więc na to, że jako typowy nizinny biegacz wybrałem się na górski maraton, którego trasa będzie usłana różami, ściślej ujmując jej kolczastą łodygą.
Gdy odbieraliśmy pakiety startowe dzień wcześniej było chłodno. Pomijając sumę podbiegów (2000 metrów) idealna do szybkiego biegania. Jedynym minusem była minimalna widoczność panoramy, cóż – jak chce się szybko biegać, to nie ma czasu na chłonięcie widokówek.
W dniu biegu o 7 rano słońce mocno dawało się we znaki. O zgrozo nie posmarowałem się kremem z filtrem, czego skutki odczuwałem już po maratonie jak i podczas snu, gdy leżałem sztywno niczym mumia. W czasie gdy towarzysze podróży smarowali się kremem, ja odprawiałem przedmaratoński „rytuał ” stojąc w kolejce do toalety. Zaszkodziły mi bułeczki z durianem, śmierdziały okropnie, a w smaku też nie były rewelacyjne. Jednak bieganie maratonu z pustym żołądkiem nie było dobrym pomysłem, więc wcinałem co było pod ręką.
Ruszyliśmy kilka minut po 7. Przez początkowe kilkanaście kilometrów biegłem z Maciejem i Jackiem. Pierwsze kilka asfaltowy zbieg, by następnie przejść do piaszczystego podbiegu. Tutaj taktyka od samego początku jednakowa dla każdego z nas – spokojnie maszerujemy pod górę, a odrabiamy na zbiegach i płaskich odcinkach. Biegając wiejskimi ścieżkami kilometry mijały zadziwiająco szybko – kolejne tabliczki pojawiały się po 2-3 minutach, a według GPS-u po ok. 500 metrach. Czyżby organizatorzy popełnili błąd? Około 16 kilometra zwolniłem zostawiając Szakali przede mną. Wolałem nie forsować tempa. Co prawda tabliczki zbliżały mnie szybko do mety, jednak GPS nakazywał zachować siły na wypadek gdyby później tabliczki pojawiać się miały dwukrotnie rzadziej niż powinny. Innymi słowy wybrałem zachowawczą taktykę na najbliższe kilometry. Trasa z kamienisto-gruntowej przerodziła się z pylistą. Istny koszmar. Tumany pyłu które unosiły się spod nóg półmaratończyków (których minąłem kilkudziesięciu na całej trasie), a w szczególności kół crossów i skuterów, wgryzały się w oczy, nos i płuca. Z trudem się oddychało. A do tego ciągły stromy podbieg. Podobno organizatorzy wręczali maseczki na twarz, ja jednak ich nie zauważyłem. Dopiero później – wbiegłszy na asfalt odetchnąłem z ulgą.
Stracony na pylistej trasie czas postanowiłem odrobić na dość płaskim, a później rozpoczynającym „agrafkę” zbiegu, odcinku. Nie mogłem jednak. Widziałem jak nadlatują. Były dwa. Obserwowały mnie od dłuższego czasu, teraz jednak postanowiły nie pozostawać bierne. To „pterodaktyle” zaatakowały moje lewe udo. Delikatnie kąsały, ale nie ustępowały. Musiałem zwolnić. Wtedy właśnie ujrzałem wybiegającego z „agrafki” Macieja. Mina posępna. Nogi widocznie osunięte, twarz przerażona. Odganiał latające nad nim stworzenia. Uratował mnie. Dwa dręczące mnie prehistoryczne ptaki odleciały do łatwiejszej ofiary. Chwilę później mym oczom ukazał się Jacek, on też miał problem ze skurczami.
Kolejne kilometry wiązały się z odliczaniem, km – woda + żel ALE, którymi opakowałem się na cały bieg. Pomagały. W zasadzie przez cały bieg nie odczuwałem jakichkolwiek braków energetycznych. Mijając tabliczkę z 36 kilometrem już wiedziałem, że trasa będzie znacznie krótsza, a różnica pomiędzy tabliczkami, a odczytem z zegarka GPS nie będzie zniwelowany. Puściłem więc „nogi fantazji” i pognałem w dół bowiem ostatnie 6 kilometrów stanowił wyłącznie zbieg. Na 39 kilometrze dogoniłem Jacka, nie wyglądał najlepiej – postanowiłem więc wspólnie z nim dobiec do mety. Na ostatnich kilkudziesięciu kilometrach dostaliśmy flagę Polski. I tak, z rozłożoną, na zesztywniałych nogach (kilkanaście metrów przed metą złapał mnie skurcz w obie nogi) flagą przekroczyliśmy wspólnie linię mety. Wynik pozytywnie nas zaskoczył – zajęliśmy odpowiednio 13 i 14 miejsce w klasyfikacji generalnej!!! (4:13:08).
Pozostaje tylko żałować, iż nie było klasyfikacji drużynowej, gdyż Szakala zdeklasyfikowali by rywali 🙂
Wszyscy biegacze Szakali korzystali na trasie z pomocy firmy ALE. Każdy z nas wyruszył wyposażony w garść żeli, które na podbiegach dodawały nam sił. Przez kilka dni przed zawodami łykaliśmy kapsułki z solami mineralnymi, które miały niwelować skutki jawajskich upałów.
Relacje z całej wyprawy Szakali do Indonezji dostępne są na stronie www.szakalebalut.pl