Trzeba najpierw umrzeć, by urodzić się na nowo – relacja Jędrka z Biegu na Śnieżkę

No i w końcu przyszedł ten długo wyczekiwany dzień. Czas pakowania na wyjazd do Karpacza, na bieg na Śnieżkę. Z każdym kolejnym dniem, z każdą kolejną minutą, zaczynałem coraz bardziej żyć tym wyjazdem. Myślałem tylko o nim, ba! Żyłem nim! Co spakować? Co ze sobą zabrać? Jak przygotować przepaki? Jak przygotować taktykę na bieg? Odpowiedzi na te i na wiele innych pytań szukałem w internecie  na stronach o biegach górskich oraz podpytałem swoich doświadczonych kolegów, którym jeszcze nieraz podziękuję za niezliczone cenne rady. Check lista zrobiona. 2 pary butów ✓,3 pary koszulek ✓, bielizna ✓, skarpetki ✓, spodenki ✓, kijki trekkingowe ✓, plecak z bukłakiem (przerobiony przez babcię na potrzeby biegu) ✓, daszek ✓, bidony z izo na przepak (3 litry) ✓, żele energetyczne ✓, batony ✓, tabletki na odwodnienie ✓, apteczka ✓,  zegarek z GPS ✓, plus inne drobiazgi. Wszystko naszykowane i spakowane. Teraz można spokojnie kłaść się spać i następnego dnia ruszamy

PIĄTEK

9:00 dzwoni budzik. Tej nocy jeszcze się mogłem wyspać. Jeszcze tylko ugotować makaron, zrobić sos na ostatni posiłek na przeddzień biegu i można ruszać. Punkt 12 przyjeżdża po nas Tomek, pakujemy się (jadę z dziewczyną, a mam dwa razy więcej bagażu niż ona…( To oznacza, że jestem jak kobieta? Czy może po prostu przygotowałem się na wszystko?) i jedziemy po Kacpra. Do pokonania mamy około 280 kilometrów, więc sama trasa mija nam dość szybko, bo trwała około 3,5 godziny. Meldujemy się w hotelu około 15:30 i wypakowujemy się. Trafiłem z Karoliną na chyba lepszy pokój, bo z przepięknym widokiem na cały Karpacz i na szczyt, który nazajutrz zamierzam zdobyć trzykrotnie.

Po chwili odpoczynku po trasie, idziemy zjeść biegową kolację (oczywiście w postaci makaronu), a następnie wybieramy się na odbiór pakietów. Nocowaliśmy w tym samym miejscu co rok wstecz, więc podróż do biura zawodów wiedzie ciągle w dół, a suma przewyższeń wynosiła lekko ponad 170 metrów. Ciekawe doświadczenie w trampkach, nie powiem. Po odebraniu pakietów spotkaliśmy się  z Sebastianem, który ‘wczasuje’ się w Kowarach. Gdy posiedzieliśmy trochę i pogadaliśmy, spotkaliśmy się jeszcze z jednym kolegą z Sieradza, Tomkiem Dudziakiem. Rok temu, na tych zawodach mieliśmy okazję się poznać.

Pogadaliśmy z nim też parę minut i dzięki uprzejmości naszego serdecznego kolegi Sebastiana nie musieliśmy wracać do hotelu na nogach, gdyż nas podwiózł. Niezmiernie mu za to jeszcze raz dziękujemy! Po powrocie jeszcze tylko ostatecznie pakuję plecak, strój oraz przepaki i resztę czasu poświęcam na relaksowaniu się, wymienianiu zdań na temat jutrzejszego dnia z kolegami i na spędzaniu czasu z dziewczyną. Relaks pełną gębą, a gacie pełne ze strachu.

SOBOTA

Dobrze wiem, że noc przed zawodami zawsze jest najgorsza pod względem wysypiania się. Nie wiem czy miała na to wpływ pełnia, ale łącznie w stanie snu spędziłem może 3-4 godziny. Budzik ustawiliśmy na 6:45, ale nie czułem się niewyspany, wręcz przeciwnie. Szybkie śniadanie, zabieramy sprzęt i wędrujemy na linię startu. Zostawiamy jeszcze tylko przepaki w depozycie i pozostaje już tylko ostatnie odliczanie do biegu. Na starcie ustawiło się około 600 biegaczy, którzy planowali pokonać Śnieżkę raz, dwa bądź trzy razy. Od samego początku dość tłoczno, a nasza taktyka była taka, by zacząć sobie powoli. Przebiegliśmy 1,5km przez miasto i dopiero wtedy zaczęły się zawody, czyli teraz już tylko pod górkę. Atmosfera super, każdy ze sobą rozmawia, wymienia doświadczenie, opowiada jak było rok temu.

Tak jak pisałem poprzednim razem, kiedy to biegłem raz na Śnieżkę, w moim wykonaniu bieg górski nie ma za dużo biegania, szczególnie pod górę. Szliśmy dość żwawym tempem trzymając się każdy swojego planu logistycznego. Ja co 10 minut brałem kilka łyków izotonika bądź wody, a co trzydzieści minut za sprawą rad Mario, brałem tabletki ALE na odwodnienie. Na każde wejście jadłem również dwa żele energetyczne oraz batony. Z czego te ostatnie po kilku godzinach stały się cholernie trudne do przeżucia. Pierwsze wejście było bardzo przyjemnie jak na te warunki pogodowe, gdyż większość trasy była usytuowana w cieniach drzew. Wchodząc, zatrzymaliśmy się parę razy na uzupełnienie płynów i zrobieniu sobie paru pamiątkowych zdjęć.

Pierwsze zdobycie szczytu zajęło nam równe dwie godziny. Kolejne zdjęcia, montowanie kijków do plecaka i możemy zacząć coś, co naprawdę pokochałem w takich zawodach. Mowa o zbiegach. Tak jak czytałem kiedyś książkę Killian’a Jornet’a, który mówił o tym, że jak zbiega, to czuję się jakby tańczył. Jak wpadałem rytm, czułem się niemalże identycznie. Ręce szeroko trzymały balans, a stopy wyszukiwały kolejnych fragmentów terenu, na których na sekundę mogą bezpiecznie wylądować, po czym znów odrywały się do góry.

Przy Domu Śląskim uzupełniliśmy swoje braki w wodopoju, zjedliśmy co nieco i ruszyliśmy dalej. Punkt zaopatrzony fantastycznie: cola, woda, izo, herbatniki, krakersy, banany, ananasy. Aż troszkę szkoda było stamtąd odbiegać. Za każdym razem mówiłem: „Jeszcze tu wrócę, do zobaczenia!’. Droga w dół jest zupełnie innym wyzwaniem niż to, które pokonywaliśmy jeszcze kilkanaście minut temu. Czuć zupełnie inne mięśnie nóg, szczególnie czworogłowe. Kilka kilometrów do pierwszego przepaku, który był umiejscowiony na linii startu, złapała mnie kolka. Na tyle mocna i nieprzyjemna, że ze zbiegania musieliśmy przejść do marszobiegu. Trzymała do samego dołu, po czym odpuściła. 1/3 dystansu pokonana z czasem 3 godzin i 11 minut, czyli 19 minut przed limitem. Jak się później okazało, bieg był ciągłą walką z presją czasu, a to w wyniku zmniejszenia limitów o półtorej godziny względem roku poprzedniego.

Uzupełniamy na przepaku nawodnienie i jedzenie, po czym ruszamy dalej. Tym razem już bez Tomka, który jako doświadczony biegacz wspierał nas bardzo, ale powiedział, że dołączy do nas na trzecim okrążeniu. Z góry zaplanował bieg na jedną pętle, ponieważ wraca po kontuzji. Czuł się jednak dobrze, stąd decyzja o wsparciu dla nas. Jeszcze tylko w locie biorę buziaka od dziewczyny, proszę by zameldowała sytuację mojej mamie i lecimy na drugą rundę. Zaraz przy wyjściu usłyszałem doping dzieci z kolonii z Sieradza. Tyle kilometrów od domu to bardzo fajne uczucie! Już od samego dołu zdajemy sobie sprawę, że wejście powinno nam zająć ponownie około dwóch godzin, by móc zmieścić się w limicie 7 godzin na dwie rundy (Ach ta cholerna walka z czasem, nawet nie zdążyliśmy porobić zdjęć…). Wychodzenie z miasta było chyba najgorsze. Upał bijący od asfaltu i niesamowite stromizny. Kije okazały się strzałem w dziesiątkę. Po opuszczeniu zabudowań zrobiło się troszkę lżej i ponownie weszliśmy do lasu. Druga runda ponoć była najkrótsza z trzech, ale jednocześnie najtrudniejsza, a to za sprawą najbardziej stromego podejścia. Grono biegaczy bardzo się rozrzedziło. Nie wiedzieliśmy już praktycznie nikogo.

Przy drugim podejściu spotkaliśmy pewną parę, z którą przez parę kilometrów maszerowaliśmy i wymienialiśmy cenne uwagi. Na około 26 kilometrze trasę przecinał górski strumyczek, który zwiastował zaczynającą się ścianę, którą trzeba była pokonać. Napełniliśmy bidony, zmoczyliśmy porządnie głowy ciesząc się przy tym jak małe dzieci i zaczęliśmy dalej się wspinać. To było najtrudniejsze jak dla mnie podejście, o czym może świadczyć fakt, że pokonanie jednego kilometra zajęło nam niemalże dwadzieścia minut. Jedynym i najlepszym rozwiązaniem jest patrzenie pod nogi, gdyż niezastosowanie się do tego może grozić naprawdę czymś nieprzyjemnym, i parcie przed siebie. Ni stąd ni z owąd po blisko czterdziesto minutowym wspinaniu się, oczom ukazał się ponownie Dom Śląski. Ten Dom Śląski, o którym ciągle myślałem (i tej coli!). Napiliśmy się, zjedliśmy co nieco, pogadaliśmy z obsługą i ruszyliśmy na ponowne zdobycie szczytu. Tym razem podejście było wyznaczone trasą krótszą, ale bardziej stromą (tej, na której są umiejscowione łańcuchy). Niezły hardcore… Odcinek jednego kilometra pokonaliśmy w 23 minuty, ale na szczycie meldujemy się w 1 godzinę i 58 minut, czyli wszystko jak na razie zgodnie z planem.

Tym razem obyło się bez zdjęć (cholerna walka z czasem!) i lecimy w dół. Na Kopie uzupełniliśmy tylko bidony i ruszyliśmy ponownie do miasta. To właśnie na tym zbiegu poczułem się jak Kilian Jornet, wpadłem w trans i zbiegało mi się fantastycznie, zapominając o licznych pęcherzach na stopach. Zejście z trzech rund wiodło zawsze tą samą trasą, więc dobrze wiedzieliśmy co nas czeka za każdym razem. Na około 31 kilometrze musieliśmy ponownie zmierzyć się ze stromizną (dla mnie Ściana Płaczu), tym razem w dół, która wiodła po pokaźnych rozmiarach kamieniach. O zbieganiu nie było nawet mowy, gdyż samo zejście bez ryzyka utraty zdrowia było niemałym wyzwaniem. Gdy kamienie się skończyły, a zaczął szuterek, ponownie przeszliśmy do marszobiegów. Zmęczenie zaczynało robić swoje, ale i przygotowanie logistycznie nie zawodziło póki co. Na zbiegu mijaliśmy osoby, które już po raz trzeci zaczynały wędrówkę ku górze, przez co uświadamiam się w przekonaniu, że biegacze to jedna wielka rodzina. Wzajemnie pozdrowienia i życzenie powodzenia. Drugą rundę kończymy z czasem 6 godzin i 45 minut, czyli 15 minut przed czasem. Ponownie uzupełniamy braki w sprzęcie, dołącza do nas Tomek i wyruszamy na trzecie zdobycie szczytu.

Wszystko w pośpiechu, a przez co? Tak, tak. Ten czynnik to czas. Byliśmy przedostatnimi osobami, które wyruszyły na trasę, gdyż reszta, niestety nie zmieściła się w limitach i zwyczajnie nie puszczano ich na trzecia rundę. Najważniejsze, że wyszedłem i nikt, ani nic mnie już nie powstrzyma. Nawet DNF, które ciągle chodziło mi po głowie. Ponownie starałem się wpaść w trans, czułem się naprawdę dobrze. Na około 43 kilometrze spotkaliśmy Kubę i Przemka z Zielonej Góry, którzy przycupnęli sobie pod drzewkiem. Pewnie spijali jakieś trunki i padli… (a tak naprawdę to ja handlowałem tabsami). Najfajniejsze w bieganiu jest to, że spotykasz kogoś pierwszy raz, a dzięki wspólnej pasji od razu nawiązujecie wspólny temat i czujecie, jakbyście znali się dłuższy czas. W związku z tym, że nie widzieliśmy żadnego uczestnika biegu od dłuższego czasu i sami borykaliśmy się z problemami, postanowiliśmy zagadać i po wymienieniu paru zdań, postanowiliśmy połączyć siły i wspólnie zdobyć Śnieżkę po raz trzeci. Po kilkuset metrach pokonanych z nowo poznanymi kolegami widzimy dziewczynę, która zaczyna schodzić w dół. Jak się okazało później, Gosia, bo tak jej było na imię, zaczęła się poddawać i schodzić do mety. Na jej szczęście pięciu facetów nie pozwoliło jej na to i po malutkich namowach ruszyła z nami ku górze (Gosiu, nie ma za co!).

Nie obchodziło mnie już tempo biegu, czy też marszu. Sił miałem jeszcze sporo, ale nie zamierzałem odłączać się od grupy, bo nie z takimi założeniami tutaj przyjechaliśmy. Przyjechaliśmy tu jako drużyna i jako drużyna ukończymy ten bieg. Całą pozostałą drogę pokonaliśmy już w Wesołej ekipie Zielona Góra – Sieradz. Była to droga pokonana niemalże cały czas z uśmiechem na twarzy, a to wszystko za sprawą rozmów, żartów, wygłupów i fantastycznego towarzystwa. Zdawaliśmy sobie dobrze sprawę, że raczej nie ukończymy biegu w limicie, więc zależało nam jedynie na ukończeniu biegu w zdrowiu i uśmiechu. Przy Domu Śląskim dostaliśmy informację, że zostaniemy sklasyfikowani, ponieważ jesteśmy ostatnimi uczestnikami biegu i na nas czekają. Blisko 50 osób zrezygnowało z ukończenia dystansu ULTRA, na co pewnie wpływ miała upalna pogoda i fakt, że nie pomieścili się w limitach. Podniesieni na duchu zaczęliśmy podchodzić pod Śnieżkę po raz trzeci. Przy podchodzeniu na szczyt, wzdłuż szlaku z łańcuchami, odłączyłem się wraz  Tomkiem od reszty towarzyszy i mknęliśmy ku górze. Czułem się fantastycznie znów wpadając w trans. Może to przez tabletki albo żar lejący z nieba, ale poczułem się jak Justyna Kowalczyk (duch patrioty), tyle że gnałem ku górze. Czułem się jak zaczarowany, a gdy byłem już na Śnieżce po raz trzeci, zacząłem krzyczeć ze szczęścia! Tomek zrobił mi pamiątkowe zdjęcia, a ja pod wpływem adrenaliny i bardzo dobrego samopoczucia postanowiłem porobić jeszcze trochę pompek. Jestem w końcu sportowym świrem!

Czekamy na resztę ekipy, robimy sobie wspólne zdjęcie i zaczynamy zejście. Tym razem nie było mowy o zbieganiu, tylko spokojnym zejściu na zaliczenie trasy. Ponownie na Kopie uzupełniamy płyny i ruszamy na dół wraz z ekipą, która ten punkt zabezpieczała. Wykonali naprawdę świetną robotę. W drodze powrotnej towarzyszy nam jeden z ratowników, Emil, który jak mi się wydaje schodził z nami za karę (oczywiście żartuję). Rozmów jest już znacznie mniej niż na początku, a to wszystko za sprawą zmęczenia, które powoli zaczyna ogarniać każdego z nas. Jesteśmy już grubo po limicie, ale chcemy to ukończyć. Ultrasi nigdy się nie poddają. Około 1,5 kilometra od mety była ustawiona scena, na której miała odbyć się dekoracja.

Dostaliśmy gromkie brawa, bo dużo osób już czekało na zakończenie imprezy, a my z uśmiechami na twarzy ruszyliśmy do mety jako uczestnicy zamykający stawkę. Jeszcze tylko ostatnia prosta i zaczynamy biec, by ukończyć zawody z klasą. Na deptaku słychać tylko brawa, które same nas niosą. Niestety, meta została już zwinięta, a jak się okazało dnia następnego jednak DNF, który wcześniej tak za mną chodził, okazał się nazbyt realny. Jednak ja dobrze wiem, że ukończyłem te zawody i jestem z siebie zadowolony, bardzo. Dostaję szarfę Finishera, zbieram gratulację i buziaki od dziewczyny i właśnie w taki oto sposób zostaje ultrasem. Dystans około 55km i trzech tysięcy metrów przewyższeń pokonujemy z czasem 11 godzin, 46 minut i 40 sekund.

Po tylu godzinach na nogach mogę wreszcie usiąść i trochę odpocząć. Jeszcze około 1,5 godziny spędzamy na czekaniu na odebranie depozyt (mały zgrzyt, ale to wynikało z faktu, że dobiegliśmy po limicie) i jedziemy taksówką do hotelu. Już czuję, że nadchodząca noc nie będzie jedną z najlepszych. Po zdjęciu butów, moim oczom ukazują się odciski, które wcześniej maskowałem transem Killiana. Chodem RoboCopa udaję się pod szybki prysznic, przebieram się i kładę do łóżka. Noc nieprzespana niemalże w ogóle. Absurdalnie byłem tak zmęczony, że nie mogłem zasnąć, a dodatkowo czułem każdy mięsień mojego zmęczonego ciała. Dopiero około godziny piątej udało mi się zamknąć oczy na nieco dłużej. Pomimo faktu, że oficjalnie nie zmieściłem się w limicie czasowym, to jednak ukończyłem ten bieg i pokazałem, że jestem osobą wytrwale dążącą do wyznaczonych przez siebie celów. Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali i trzymali za mnie kciuki. Szczególnie dla najbliższej rodziny, która wspiera mnie w moich biegowych podbojach, przez co tak często nie ma mnie w domu. Dziękuję mojej dziewczynie Karolinie, która przez bite 12 godzin czekała na mnie na dole. Była łączniczką z rodziną, meldowała jak się czuję i zawsze dodawała otuchy na kończących przeze mnie rundach. Nie wiem jak Ty możesz wytrzymywać z takim zapalonym biegaczem i się przy tym nie nudzić. Wielkie dzięki dla Tomka za nieocenione wsparcie i doświadczenie, które okazało się bardzo cenną lekcją. Na pewno to wszystko jeszcze nieraz mi się przyda.

Wielkie dzięki dla Kuby, Przemka i Gosi z Zielonej Góry za wspólne pokonanie Śnieżki po raz trzeci. W takiej atmosferze i towarzystwie taki wysiłek to sama przyjemność! Mam nadzieję, że zobaczymy się kiedyś jeszcze na ścieżkach biegowych. Jesteście jak biegowa rodzina! Podziękowania również dla współtowarzysza biegowego, Kacpra. Daliśmy razem radę stary! Dziękuję również wszystkim pozostałym, którzy wspierają mnie w tym co robię. To dużo dla mnie znaczy. Na koniec podziękowania dla organizatora, który na nas poczekał i zorganizował po raz drugi super imprezę oraz wszystkich ludzi zabezpieczających trasę i zaopatrującym punkty żywieniowe. Czyli jestem tym ultrasem, tak ?

NIEDZIELA

Wstaję niewyspany, cholernie zmęczony, ale przede wszystkim mega szczęśliwy. Pokonałem jedną ze swoich kolejnych barier, która jeszcze jakiś czas temu wydawała się nie do pokonania. Minęło ledwo parę godzin od ukończenia, a już dobrze wiem, że takich biegów jeszcze będzie dużo w moim życiu. Jest to coś cudownego, coś na czym najpierw trzeba ‘umrzeć’, by móc urodzić się na nowo. Jestem ultrasem i zaczynam powrót do rzeczywistości. Ból jeszcze przez jakiś czas będzie mi towarzyszył, ale wspomnienia pozostaną.

Jemy śniadanie, pakujemy się i o godzinie 11 wyruszamy w drogę powrotną. Dopiero blisko Sieradza zaczynam czuć się naprawdę zmęczony i senny. Jednak wszystko mija, gdy docieram do domu i na bieżąco mogę rodzinie wszystko opowiedzieć i napisać relację. Pewnie jeszcze sporo mi się przypomni, bo jest tego naprawdę dużo. Teraz czas na uzupełnienie utraconych kalorii, czyli luz, blues, coca cola żywieniowa i relaks w pełnym znaczeniu tego słowa.

 

Pozdrawiam

Jędrzej Bartnicki

Grupa Biegowa Sieradz biega

jedrekbiega.blogspot.com

Powiązane Posty