Jak to się zaczęło i dla czego akurat 100 km?

Gdy przebywałem w USA, pierwsze co mnie zainteresowało, to kalendarz biegów ultra. Tutaj jest w czym wybierać – od 50 km do 100 mil, można biegać co weekend, zwłaszcza, że jedyną barierą jest czas dotarcia na zawody. Wielkość kraju robi swoje. W pierwszej chwili chciałem wystartować na 50 mil, lecz terminy i odległość od Los Angeles były zbyt duże – nie miałem dużo czasu na podróżowanie. Najbliższe okazało się miasto Santa Barbara i odbywający się tam bieg pod nazwą DRTE100 Endurance Race. Okazało się, że bieg obejmuje 2 dystanse – 100 mil i 100 km. Ten pierwszy znacznie za długi, natomiast 100 km wydawał mi się do osiągnięcia. Limit czasowy 18 godzin nie był zbyt wymagający; tak przynajmniej mi się zdawało. Wiec zapadła decyzja – 100 km. Parząc na trasę biegu, również do zaakceptowania, ale mój sposób myślenia okazał się błędny, o czym przekonałem się dopiero na miejscu. Bardzo wysokie temperatury plus teren górski przyjąłem z pokorą. Biegałem w górach miesiąc wcześniej na przewyższeniach 1000 m oraz w temperaturach do 37 stopni, tak więc po części mój organizm był przyzwyczajony.

Dzień przed biegiem dojechałem na miejsce. Pierwsze, co mnie zaskoczyło to ważenie zawodników przed odebraniem numeru. Domyśliłem się o co chodzi, wcześniej czytałem o tym w specjalistycznych książkach. Na każdym punkcie kontrolnym należy się zważyć i w przypadku dużej utraty wagi przerwać bieg z powodu odwodnienia organizmu. Moja waga wskazywała 151 funtów = 68,5 kg. Odebrałem numer i pilnie wsłuchiwałem się w strażnika Parku leśnego Los Padres, na terenie którego odbywał się bieg. Jedynie, co mi utkwiło w pamięci, to żeby uważać na grzechotniki i niedźwiedzie – w przypadku niedźwiedzia należy go ignorować, a węza uciekać. Sam nie wiem co gorsze. Trasa wiodła przez góry, w przypadku jakiegokolwiek zdarzenia należy pozostać na trasie.

Tak wyglądały realia, nie było tam zasięgu sieci komórkowej, punkty kontrolne miały za zadanie odhaczanie poszczególnych zawodników i drogą radiową przekazywanie informacji, iż dany uczestnik wyruszył z punktu A do B. Jeśli w dłuższymi czasie nie dotarł do punktu B, wysyłana była pomoc konno. Na całej trasie 11 punktów kontrolnych. Zawodnicy mogli dzień wcześniej zdać paczki do każdego punktu kontrolnego z tym, co akurat było im potrzebne, specjalne jedzenie, zmian butów ubrań itp. Analizując od dłuższego czasu biegi ultra wiedziałem, jak się przygotować pod tym względem – najważniejsze nie tracić wody, dostarczać witamin, minerałów pożywienia, natomiast zbyt duże nawodnienie grozi wypłukaniem z organizmu wszystkich potrzebnych zasobów mineralnych. Przygotowałem się tutaj według mnie perfekcyjnie – do 3 najważniejszych punktów kontrolnych 4-6-8 przekazałem płyn o nazwie Pedialyte, po 1 litrze na punkt kontrolny. Jest to płyn na odwodnienie dla małych dzieci. Po tym biegu mogę stwierdzić, że nie ma lepszego świecie napoju izotonicznego albo jeszcze nie poznałem lepszego. Do nich dodałem również batony energetyczne oraz żele, całość rozmieściłem w punktach kontrolnych tak, abym miał pewność, że mi wystarczy wszystkiego. Punkty kontrolne same w sobie były bardzo dobrze wyposażone, tak wiec wszystko przygotowane do wyruszenia w trasę.

Start zaplanowany na 5 rano, oczywiście delikatny stres i w sumie przespane tylko 4 godziny. Noc bardzo zimna, nad ranem jednak postanowiłem wziąć coś cieplejszego na trasę. Szef zawodów dał sygnał i zaczęło się. Wyruszyliśmy wspólnie z zawodnikami na 100 mil. Ich trasa częściowo pokrywała się z trasą na 100 km. Początek ciekawy, bardzo ciemno – konieczna latarka czołowa. Pierwsze podejście, pomyślałem – zaczęło się. Cały bieg ma 4000 m przewyższenia. Analizując to dzisiaj widzę, że Bieg Rzeźnika w Polsce ma 3200 m przewyższenia na 77 km. Tutaj miałem 4000 m na 100 km, więc musiało być ciężko.

Nieduża liczba zawodników na trasie bardzo się rozciągnęła – co kilkadziesiąt metrów jeden biegacz, każdy biegnie swoim tempem. Po 4,5 mili (jeden wielki podbieg) pierwszy punkt kontrolny. Zrobiło się już widno. Na tyle, że można wyłączyć latarkę, dalej trasa została skierowana na bardzo wąski szlak górski i pognaliśmy. Było z górki. Chciałem jak najwięcej trasy pokonać przed południem. Niestety skończyło się bieganie i kolejne podejście na jeden ze szczytów. Po wdrapaniu na górę, widok zapierał dech w piersiach. Szczyty górskie wychodzące z mgły – coś pięknego. Jeśli było w górę, to znaczy, że będzie zbieg. Zbiegać trzeba umieć, a tego nie trenowałem nigdy, tym bardziej, że wąski szlak prowadził wzdłuż skarpy, z której łatwo się zsunąć kilkadziesiąt metrów w dół. Bezpieczeństwo na pierwszym miejscu.

Kilometry mijały, słońce coraz wyżej, kolejny punkt kontrolny – 9 mila. Uzupełnienie zapasów wody i dalej w drogę, ciągle pod górkę i z górki – bardzo ciężko. Zacząłem odczuwać ból w kolanie, zmartwiło mnie to, ale na szczęście przeszło. Kolejny punkt kontrolny – 15 mila. Zatrzymałem się dłużej, zjadłem to, co było na punkcie kontrolnym – trochę ciastek, trochę pizzy. Byłem lekko przejedzony, nawet czułem dyskomfort podczas biegu, ale wiedziałem, że później nie będę tego żałował. Na dodatek trasa przez około 3 km prowadziła przez pole czegoś co przypominało oset, co przyczyniło się do podrapań na nogach – nie było to przyjemne, ale na szczęście nie bolało.

Zrobiło się gorąco, po około 3 godzinach miałem za sobą półmaraton, w kolejnych godzinach robiło się coraz trudniej – słońce piekło okrutnie, ale na to pomagał filtr do opalania 50. Dotarłem do 4 punktu kontrolnego tutaj czekała na mnie butelka pedialyte. Wypiłem duszkiem cały litr, zabrałem zapas wody (3 litry), zjadłem i wyruszyłem dalej. Była 20 mila. Teraz odcinek do następnego punktu wynosił około 8 mil i to było piekło – otwarta przestrzeń i cały odcinek pod górę, ale ok – na tym etapie zaczyna się ściana w maratonie. U mnie nie wiem co było, ale jak zobaczyłem gigantyczną tamę na jeziorze pomyślałem, że ściana w maratonie to pikuś przy tym. I tak naprawdę było – zaśmiałem się i dalej w drogę. Przy okazji wziąłem ibuprofen na ból, aby troszkę mniej nogi bolały. Nagle przy trasie usłyszałem dźwięk grzechotnika, co spowodowało lekką panikę i sprint. Teraz znów musiałem być ostrożny, co chwile coś wyskakiwało przed nogi, na szczęście były to jaszczurki.

Po drodze piękny widok na opuszczoną kopalnie, jak z westernu. Wspinałem się dalej, napotkałem wycieczkę skautów po drodze, dogoniłem dwóch zawodników – byli na skraju wycieńczenia

Na dystansie maratonu kolejny punkt kontrolny, tutaj byłem dumny z siebie, ponieważ już po tym etapie ludzie odpadali, a ja przetrwałem. Wysokość 1200 m n.p.m,, różnica miedzy punktem kontrolnym wynosiła około 700 metrów. Długo nie posiedziałem, zjadłem żele, batony i dalej na trasę. Ten punkt był kluczowy. Duża obsługa, z daleka wypatrywano lornetkami biegaczy, a kiedy dobiegaliśmy wielkie okrzyki i brawa. Z tego punktu już tylko niecałe 3 mile do półmetka, droga zaczęła biec po asfalcie, co było czymś komfortowym po tym, co napotkałem wcześniej. Po kilku minutach w nagrodę widok na ocean z ponad 1200 metrów i kolejna butelka pedialyte oraz jedzenie, Na tym etapie mój czas wynosił 8 godzin.

Na 50 km były najcięższe kilometry w moim życiu, tutaj również trasa zawracała i tym samym szlakiem wracaliśmy na metę. Było to dobre rozwiązanie. Wiedziałem, czego mogę się spodziewać.

Wyruszyłem. Słońce dalej piekło. Na tym etapie przez dłuższy czas biegłem z zawodnikiem z Japonii, na zmianie nadawaliśmy tempo, czy to truchtu, czy podchodzenia. Jeden z najgorszych odcinków pokonaliśmy wspólnie. Było raźniej i szybko minęło. Teoretycznie, bo czas gnał coraz bardziej, a kilometry wolniej. Nie obyło się bez kolejnej tabletki przeciwbólowej, aby jak najmniej bolało. W taki sposób dotarłem do około 65 km. Zostało coraz mniej czasu (limit 18 h).

Towarzysz z Japonii został na punkcie kontrolnym i wyruszyłem dalej sam. Zmęczony, wycieńczony chciałem zmieścić się w limicie czasowym, przez głowę zaczęły przychodzić setki myśli. I dobrze, dzięki temu dotarłem do kolejnego punktu, ale to jeszcze ciągle nie meta. Na około 70 km rozładował się gps. Wtedy straciłem już punkt odniesienia, zaczęło się robić szaro, a tu cały czas pod górkę. Nie wiem, ale odnoszę wrażenie, że ten bieg cały czas był pod górkę. Około godziny 20 dotarłem do ważnego dla mnie punktu kontrolnego. Był on na 53 mili. Do mety dzieliło mnie tylko 9 mii. Euforia i radość dała mi siłę. Niestety 5 mil z 9 było pod górę.

Przebrałem się w ciepłe ubrania, zjadłem, przygotowałem lampkę czołową i ruszyłem. Przede mną była przeprawa przez wyschnięte koryto rzeki, całe w kamieniach. Zrobiło się ciemno, zrobiło się tragicznie, gdzieś na szlaku upadłem – postawiłem źle nogę i kostka wykrzywiła się do środka. Ból, ból na tyle, że łzy w oczach same się pokazały. Pierwsza myśl – skręcona kostka, tak blisko do mety, a ja leży wycieńczony i widzę tylko gwiazdy i Księżyc. Zero cywilizacji, następny zawodnik może będzie za godzinę albo dwie. Nawet nie mam, jak poprosić o to, aby ktoś mnie zabrał z trasy. Wstałem, popatrzyłem na kostkę, chyba nie jest źle. Poza tym zawsze w mojej głowie znajdzie się odpowiednia motywacja. Ruszyłem przed siebie, bolało tak przez jakieś pół godziny. Przedzierając się przez szlak, napotkałem jeszcze jakieś zwierzę. Nie wiem, co to było – chyba duży szop albo coś jak ryś (dobrze, że nie skunks albo puma). Popatrzyłem się na niego, on na mnie i każdy poszedł w swoją stronę i stało się coś pięknego – po godzinie i dwudziestu minutach ujrzałem na wzgórzu migającą lampkę. Był to punkt kontrolny.

Kiedy się zbliżałem, wolontariusze zauważyli mnie, zapaliło się więcej świateł i usłyszałem brawa. Do mety mam 4,5 mili i godzinę, czterdzieści minut zapasu. Nie mogłem się teraz poddać – wypiłem colę z puszki plus żel i kulejąc potruchtałem do mety. To były najdłuższe 4 mile w życiu. O godzinie 22:16 wyłoniłem się z lasu i wpadłem na metę. Medal dostałem na siedząco, nie mogłem ustać, musiałem usiąść, nogi nie były w stanie utrzymać mnie w pionie.

Przeprosiłem z uśmiechem czekającą na mecie siostrę, że się spóźniłem. Mówiłem jej, że na godzinę 19 dobiegnę. Bardzo dziękuję jej za doping.

Co ciekawe, nie straciłem nic na wadze, co świadczyło o tym, że jednak teorię nawadniania w praktyce zastosowałem prawidłowo

Po chwili dopiero sobie uświadomiłem, że ten bieg to coś więcej. Na liście startowej na 100 km było 47 nazwisk, a do mety dotarło tylko 11 zawodników, w tym ja na 7 miejscu. Mój czas to 17 godzin, 16 minut i 50 sekund. Tego się nie spodziewałem. Limit czasu był przedłużony ponieważ tylko 8 zawodników (w tym ja) się w nim zmieściło

W wyścigu na 100 mil dotarło tylko 18 osób z prawie 60 zawodników. Zwycięzcą na 100 mil okazała się kobieta, która pokonała w tym piekle ponad 160 km w 24 godziny i kilka minut.

Po powrocie z mety bałem się zdjąć buty. Na szczęście tylko jeden paznokieć uległ zniszczeniu. Później gorąca kąpiel. Noc była nieprzespana, ból nóg był straszny, ramiona i ręce chciały odpaść – plecak z wodą, z którym biegłem miał około 3,5 kg, wiec miało prawo boleć. Dopiero nad ranem zasnąłem.

To bardzo ciężki wyścig, tutaj naprawdę wygrywa twoja determinacja, upór, motywacja. Nie ważne, jak szybko biegasz, ważne jak długo wytrzymasz ze sobą. Dopiero teraz poznałem, co to znaczy się nie poddawać.

Nagrodą dla każdego, kto ukończy bieg, oprócz medalu, jest sprzączka do paska. Jest to symbol ukończenia biegu, tak jak w Wester State Endurence czy Rio del Lago.

 

Pozdrawiam

Mariusz Wieła

Grupa Biegowa Sieradz biega

Powiązane Posty