Rajd On-Sight zaczął się dla nas 10 godzin przed planowanym startem, kiedy to na 30km przed bazą rajdu zatarł nam się silnik w samochodzie. Było to jak kubeł lodowatej wody wylanej za kołnierz. O powrocie do Łodzi nie było mowy, od domu dzieliło nas ponad 300km, a do startu już tak blisko. Po sprawdzeniu stanu samochodu i upewnieniu się, że nie jest to błaha awaria, zaczęliśmy szukać transportu do miejsca startu. Po kilku telefonach okazało się, że w okolicy naszej awarii będzie jechał na rajd Mikołaj Kabała z Poznania. Zgodził się doholować nas do bazy rajdu. Za udzieloną pomoc serdecznie mu dziękujemy. W ogóle rajdowcy to bardzo pomocni ludzie 🙂
W bazie zostało nam nie wiele czasu na przygotowania, biegiem ruszyliśmy szukać sklepu, żeby uzupełnić zapasy żywności. Potem zostało już tylko przygotowanie skrzyń na przepaki. Nie można się było przy tym pomylić, bo rajd składał się aż z ośmiu etapów, więc logistyka grała tu duże znaczenie.
Właściwy rajd wystartował o północy. Chyba jako jedyni pobiegliśmy w rowerowych butach spd na kilkukilometrowy etap biegu na orientację po Gorzowie Wielkopolskim. Biegliśmy przez to może nieco wolniej niż ludzie w butach biegowych, ale za to o wiele szybciej mogliśmy przesiąść się na rowery.
Na odcinek rowerowy wybraliśmy maksymalnie asfaltowy, lecz przez to nieco okrężny i dłuższy wariant. Jednak ma asfalcie mogliśmy wykorzystać pełnię sił i poruszać się z prędkościami ponad 30kmh. Na poszukiwaniach drugiego punktu kontrolnego straciliśmy kilkanaście minut, wypracowana na rowerze przewaga zaczęła w oczach topnieć i szybko pojawiły się inne zespoły. To jednak nic nie znaczyło, wiedzieliśmy bowiem, że rajd rozstrzygnie się na najdłuższych etapach, trekingu i kajakach. Na rowerach dojechaliśmy do strefy zmian nad Jeziorem Lubie, gdzie zaczynał się kilkunastu-kilometrowy przejazd na rolkach. Było gdzieś przed godziną 3 w nocy.
Jazda na rolkach w okrytym ciemnością lesie dostarczała ciekawych wrażeń. Duże brawa dla Piotrka, który przejechał całą trasę po zaledwie dwóch lekcjach jazdy na rolkach. Przez jakiś czas jechaliśmy nawet holując się za pomocą dwumetrowej gałęzi. Etap zakończył się dwukilometrowym dojściem do następnej strefy zmian na kąpielisku, na które mieliśmy jeszcze wrócić na etap pływacki, ale o tym później.
Na przepadku uzupełniliśmy zapasy, dopełniliśmy bukłaki i raźno ruszyliśmy na 30km etap trekingu. Witał nas świt i piękna, niezwykle dzika , Puszcza Gorzowska. Etap ten był wymagający nawigacyjnie, jednak będąc w zespole z tak dobrym nawigatorem jakim jest Piotrek, nie mieliśmy za wiele wpadek. Już przy opuszczaniu kąpieliska wypatrzył za płotem przecinkę, która była bardzo dobrym skrótem do następnego punktu kontrolnego. Dotarliśmy do niej pokonując zabezpieczone drutem kolczastym ogrodzenie. Płot ten będziemy pokonywać jeszcze dwukrotnie na późniejszych etapach. Na pierwszym punkcie czekało na nas zadanie w postaci przejścia po taśmie rozpiętej nad rzeką. Następne punkty obfitowały w całe plantacje pokrzyw i bagna, co bardzo dawało się we znaki moim nogom i kolanom odzianym w krótkie leginsy. Patrzyłem z zazdrością na zawodników w długich getrach, brodzących po pas w pokrzywach bez grymasu na twarzy. Nie wiem co mnie podkusiło żeby startować w krótkich, chyba zapowiadane na dzień upały, ale nigdy więcej. Chociaż już też tak kiedyś mówiłem. Na początku treku co punkt mijaliśmy się z mixem napieraj.pl. Później jednak zyskali przewagę, my spowolniliśmy tempo do marszu w związku z chwilowymi problemami żołądkowymi Piotra.
Spotkaliśmy się jednak z nimi pod koniec treku na następnym zadaniu specjalnym, którym był 50m most linowy nad jeziorem. Na końcu treku dotarliśmy do strefy zmian, tej samej na której zostawiliśmy wcześniej rowery przed rolkami. Mieliśmy tu do zaliczenia jeszcze etap kajakowy. Polegał on na odnalezieniu pięciu punktów kontrolnych na kilku malowniczych jeziorach połączonych płytkimi rzeczkami. Rzeczki te były bardzo urokliwe, powalone konary, rosnące przy wpływach do nich lilie. Prawdziwa dzicz, brakowało tylko aligatorów. Były jednak na tyle płytkie, że niektórymi nie dało się płynąć. Kończyło się to albo długimi przenoskami kajaku po brzegu, albo holowaniem pustego kajaku po wodzie. Pierwszą część etapu walczyliśmy z kajakiem, bezskutecznie próbując płynąć prosto. Pozostawało nam jedynie wytracające prędkość kontrowanie. Jednak gdzieś w połowie doznaliśmy olśnienia. Stworzyliśmy teorie pływania kajakiem, która pozwoliła nam płynąć w wybranym kierunku. Doszliśmy do wniosku, że ?kajak nigdy nie płynie prosto?. Przestaliśmy starać się utrzymać idealnie prostą linię płynięcia. A zaczęliśmy delikatnie balansować kajakiem (lewo-prawo) wzdłuż kierunku płynięcia. Musiałem to zapisać, żeby pamiętać następnym razem. Po przesiadce na rowery mieliśmy dojechać do strefy zmian przy kąpielisku. Dojazd choć nie za długi, wymagał nieco nawigacji. W miarę gładko nam to poszło. Piaszczyste drogi dawały się we znaki. Dojazd do strefy zmian skróciliśmy sobie ponownie przechodząc przed ogrodzenie z drutem kolczastym. Tym razem z rowerami i od północy. Czekał tu na nas 1km pływania. Obawiałem się trochę, że wymęczone kilkunastoma godzinami ciągłego wysiłku i przegrzane na słońcu ciało zacznie dostawać w zimnej wodzie skurczów. Bardzo się jednak myliłem. Pływanie okazało się prawdziwym relaksem i orzeźwieniem. Żałuję, że trwało tak krótko, ale to w końcu wyścig. Na jeziorze należało dopłynąć do trzech bojek, zanurkować i odczytać symbol na ciężarku uwiązanym kilka metrów pod wodą. Po zdjęciu płetw, wskoczyliśmy na rowery. Znowu skróci przez płot na północy kąpieliska i została już tylko 20km dojazdówka na metę, z jednym PK po drodze. Przy naszym wyjeździe, na pływaniu pojawiło się kilka ekip, nam pływanie zajęło co prawda 27 minut, ale różnie bywa dlatego daliśmy z siebie całą pozostałą energię, szybko przetaczając się przez piaszczyste leśne drogi. Cztery kilometry przed meta zaczęło mi pływać przednie koło. Złapałem gumę. Zdążyłem wypiąć koło do naprawy a za nami pojawiła się dwójka rowerzystów z numerami startowymi. Poziom adrenaliny wzrósł szybko, jednak zaraz po ich tempie wywnioskowaliśmy, że są z trasy amator. Tak szybko nie zmieniłem jeszcze dętki, 2 minuty i ruszyliśmy dalej. Jeszcze trochę mocnego kręcenia, wyprzedzenie niedawno nas mijających zawodników i w końcu upragniona meta.
Prawie 19 godzin ciągłego wysiłku, z tego większość w palącym słońcu. Za to czeka nagroda w postaci wypełniającej serce satysfakcji i ogarniającego każdą komórkę ciała relaksującego zmęczenia. Zwykły ciepły posiłek smakuje jak wykwintne danie, prysznic pogłębia odprężenie i potwierdza, że to już koniec wysiłku. Uwaga! ten stan uzależnia.
Wielkie gratulacje dla Piotrka Banaszkiewicza za udany debiut w rajdach przygodowych. Dzięki za udaną współpracę w zespole. Razem wywalczyliśmy 5 miejsce w kat MEN i 8 w OPEN.
To jednak nie był koniec przygód na ten weekend. Byliśmy uziemieni z uszkodzonym samochodem i masą sprzętu 350km od domu. Należało pomyśleć o powrocie. Po rozważeniu kilku opcji, postanowiliśmy wrócić do Łodzi z autem na holu. Szaleńcem który się tego podjął, okazał się mój niezawodny szwagier Krzysiek. Przyjechał w nocy z soboty na niedzielę wraz z rezerwowym kierowcą Tomkiem, który miał by mnie zastąpić za kółkiem jak bym opad z sił po rajdzie. W niedzielę rano wyruszyliśmy i po 9 godzinach udało nam się dotrzeć szczęśliwie do domu.
Dziękuję organizatorom za bardzo ciekawy rajd, wszystkim którzy mi pomogli w problemie z samochodem i Piotrkowi za wspólny start.
Rafał Niedźwiedziński