Maraton w Sierra Leone – relacja Macieja Rakowskiego

4:30 pobudka. Jestem w Makeni, czwratym co do wielkości mieście w Sierra Leone. Za oknem ciemno, słychać jakieś insekty. Nieco słodyczy, ostatni izotonik rozrabiany z proszku. W okolice startu docieram autobusem podstawionym przez organizatorów, wysiadamy na jakimś zadupiu, przez łąkę docieramy do biura zawodów. Wciąż ciemno, nie ma szans na rozgrzewkę – bo łatwo coś sobie złamać o korzeń lub kamień. Za to można zostawić depozyt. Powoli rozwidnia się i można się przyjrzeć się przyjrzeć towarzyszom niedoli. Startują głównie biali – Anglicy, najczęściej z firm sponsorujących fundację Street Child. Są i lokalni biegacze, oni w większości pobiegną na 5 km lub w półmaratonie.

Startujemy z klepiska za barakami. Na dwóch wbitych w ziemię palach napis „Start”. Hymn Sierra Leone, odliczanie i ruszamy – razem zawodnicy z wszystkich dystansów, więc ok 400 osób. Już od początku trasa nierówna, gruntowymi drogami z kamieniami, korytami żłobionymi przez wodę, z kałużami, które lepiej omijać (bo może być w nich hipopotam, a raczej kamień ułatwiający skręcenie nogi). W półmroku mkniemy przez Afrykę – „mkniemy” to nienajlepsze określenie, gdyż nie próbuję śrubować tempa. Tym bardziej, że biegniemy na zasadzie „góra – dół, góra – dół”. Dołączam do Mauricio – Meksykanina. Trzymamy równe tempo, mamy okazję zamienić kilka zdań, współpraca bardzo pomaga w spokojnym biegu. Na 10 km sprawdzam średnie tempo – 4’41” – nawet za szybko. Biegniemy już długą gruntową drogą przez wioski. Wciąż albo pod górę, albo z góry, płasko nie bywa prawie nigdy. Dzieciaki krzyczą „Abato, Abato” (białas białas), niektóre biegną z nami kawałek. Wciąż biegniemy z półmaratończykami, coraz częściej wyprzedzamy czarnych biegaczy, którzy przecenili swoje siły (jakie to miłe!). Na 12 km trasy się rozdzielają, my prosto (oczywiście z podbiegiem). Zrobiło się pusto – daleko przed nami majaczy jakaś sylwetka. Odwracam się – za nami znacznie tłoczniej. Trzecią piątkę zrobiłem w tempie 4’47”, czwartą w 4’51” – za to na niskim tętnie, około159/min. Prędkość nieco spadła, ale ten odcinek był bardziej pagórkowaty, Tutejsze górki miały to do siebie, że na zbiegu niewiele można było nadrobić – nierówności utrudniały „puszczenie nóg” i luźny żwawy zbieg. Zbliżając się do 20 km minęliśmy czołówkę (na kilku kilometrach trasę wytyczono na zasadzie „tam i z powrotem”).

Na czele dwaj czarni. Może to nie Kenijczycy, ale biegli naprawdę żwawo. Chwilę za nimi – trzeci z lokalnych biegaczy. Potem kolejna dwója – a w niej jest pierwszy biały. Tim – chłopak z Anglii, debiutujący w maratonie, ale za to ze świetnym czasem z połówki – 1.11. Nie wyglądał dobrze – oddychał ciężko, ciężej niż czarnoskóry. Nic dziwnego, że nie biegło mu się lekko – wyszło słońce, przypiekało, a do tego nasiliła się duchota, bo parowała wilgoć z wczorajszej ulewy. Już od pierwszych kilomtrów cały strój miałem mokry, a spodenki po prostu oblepiały uda. Dość liczne były wodopoje – woda w plastikowych woreczkach to świetny pomysł, można ją sączyć przez kilkaset metrów. Bywały też kubki z izotonikiem.

Około połowy trasy nawrót. Naliczyłem, że byliśmy na 14-15 pozycji. Teraz to nam zazdroszczą ci, co biegną za nami. Mijamy pierwszą kobietę – jest biała! Czarnoskóra biegaczka, którą prowadziła na pierwszych kilometrach zaczęła wyraźnie zbyt optymistycznie i już słaniała się na nogach (za to całkiem zgrabnych). Po nawrocie trzymam tempo (od 20 do 25 km było to 4’51” na tętnie 163). Niestety Mauricio wyraźnie osłabł. Słabli i inni, dlatego trzymanie tempa pozwalało mi na przesuwanie się w klasyfikacji. Pierwszy został pożarty biegacz, który ośmielił się wyprzedzić mnie koło 15 km. Później sympatyczny gość z siwą bujną czupryną – został za plecami, gdy na moment przystanął przy wodopoju. Po chwili odbijam w prawo. Teraz trasa wiedzie wąskimi dróżkami, niemal ścieżkami, przez pola, wioseczki, zarośla. Czasem mijam drzewo mango – smród rozkładających się owoców zwala z nóg. Na tym odcinku jest to prawdziwa samotność długodystansowca – nie widać nikogo, niczego, jestem ja i droga. Dobrze, że działa GPS. Nie ma oznaczeń dystansu, a w tych warunkach trudno byłoby go oszacować. Daleko przede mną pojawia się granatowa koszulka. „Spokojnie, jest twój” mówię do siebie i mam wrażenie, że jest to głos Bronka Szmytke. Czuję energię z pożartego przed chwilą żelu (dotąd niesionego w ręku), ale rzeczywiście – głos ma rację, nie można się podpalać.

Po chwili niebieską koszulkę mam już za sobą. Czuję się nieźle, choć tempo nieco spadło (od 25 do 30 km 4’59” na tętnie 167). Innym jednak spadło znacznie bardziej. Na zacienionej drodze dostrzegłem dwóch rywali w koszulkach biegu (biel z czerwienią). Jeden zmagał się chyba z kurczami, więc nie podziwiałem go zbyt długo przed sobą. Drugiego dopadłem przy przekraczaniu linii kolejowej, był z nim jeszcze jeden biały biegacz. Obu naprawdę szybko zostawiłem za plecami. „Biegłeś tak szybko, że nawet nie pomyślałem o próbie nawiązania walki” – powiedział mi później jeden z nich.

Było mi naprawdę duszno, choć chyba nieco częściej z górki. Od 30 do 35 km tempo wyniosło 5’02”, a puls już 170. Powoli zaczynało się Makeni – mniej krzaków więcej domostw i więcej dzieciaków krzyczących „Abato, Abato”.

Skrzyżowanie – policjantka kieruje w lewo. Jest asfalt! Ale są i samochody, wyprzedzają mnie niemal ocierając się o mnie. Trudno. Za zabicie abato na pewno grozi tu surowa kara. Tuż za skrętem niespodzianka. Znów ktoś w granatowej koszulce. I znów łatwo poszło.

Na asfalcie – afrykańska patelnia. I wątpliwości. Nie wiem, czy nie zgubiłem drogi. A to nie sprzyja rzucaniu na szalę ostatnich sił. GPS pokazuje, że do mety mam ze 4 km głupio byłoby teraz się zgubić. Jest i niespodzianka, nagroda, taka wisienka na torcie. Przede mną… jeden z biegaczy z czołówki. Biedaczek, opadł z sił, nawet szedł przez moment, ale miejscowi wykrzyczeli do niego, że zbliża się biały. Poderwał się do ostatniego boju. „Spokojnie, długo nie pociągnie” – znów radził mi Bronek. Uśmiechnąłem się do siebie i do trenera – „Wiem przecież”. Jakiś skręt w bok, znów droga gruntowa, do czarnego kolesia kilkanaście metrów, kilka. Przyspieszam, by poczuł, co to znaczy, gdy jest się wyprzedzanym przez Szakala. To go dobiło – gdy się obejrzałem szedł ze spuszczoną głową. Cóż, czasem role się odwracają. Odcinek po asfalcie, wyprzedzanie czarnego rywala zwiększyły moje tempo – od 35 do 40 km 4’54” – z pulsem 171.

Koło 40 km wracam na asfalt, tym razem to dziurawa droga, doskonale mi znana, bo pokonywana codziennie w drodze do Clubhouse, czyli jedynego miejsca gdzie dawało się zjeść coś z miarę higienicznego. Przede mną długa prosta, nieco pod górę, w pełnym słońcu. Nie muszę się już wysilać. Przede mną nikogo, za mną – też nikogo, kto mógłby mnie dogonić. Nie ma więc co się dobijać. Ostatnie 2 km z hakiem (który miał 360 m) pokonam w tempie ok 5’11” na pulsie 170. Końcowy odcinek nie był miły. Policjantka pokierowała mnie w stronę hotelu Amzas, w którym mieszkałem. Droga zatłoczona, stragany, piesi, motocykle. Znów nie wiem czy to dobra droga. Trudno. Trzeba biec. Jest wreszcie ktoś z obstawy, kieruje w lewo do mety. Już słyszę megafony.

Tłum ludzi, za taśmami dziesiątki piszczących dzieciaków. Odwracam się dla pewności – za mną pusto. Mam czas, by przed metą „przybić piątkę” z kibicami i dostojnie mijam banner z napisem Finish. Zegar wskazuje 3.26.55. Świetny czas w tych warunkach i na takiej trasie.

Czeka na mnie Tim. To naprawdę profesjonalista! Przybiegł poniżej trzech godzin i wskoczył na podium, na ostatnich kilometrach wyrwał srebro z rąk lokalnego biegacza. Ale do zwycięzcy stracił 7 minut. Co Afryka to Afryka!

Moje miejsce pozostaje zagadką, jak w wierszu Tuwima o kaczuszkach („wyszłam pierwsza, przyszłam szósta, teraz jestem siódma”). Na mecie usłyszałem, że byłem ósmy. Z analizy miejsca na nawrocie i liczby wyprzedzonych potem biegaczy wychodziło, że szósty. Organizatorzy do dzisiaj (dziesięć dni po biegu) nie ogłosili wyników, za to od jednego z nich dostałem mail z czołówką, z którego wynikało, że byłem… 11, na dodatek z czasem 3.31, a wiem przecież, z jakim czasem dobiegłem. Cóż, dobrze że podali, iż ukończyłem (wcześniej według jednej z wersji wyników byłem 103. w półmaratonie, jako kobieta mająca 27 lat).

Pozdrawiam

Maciej Rakowski

Szakale Bałut Łódź

www.szakalebalut.pl

Powiązane Posty