20 edycja Ekologicznego Maratonu w Lęborku była taka jak zwykle, czyli doskonała. I na tym można zakończyć opis. Można ale… niekoniecznie. Dziesięć lat wcześniej z Michałem Walczewskim uczestniczyliśmy w LEM czyli Lębork EXTREM MARATON. O godzinie 18-tej zakończyłem wówczas zawody, o 20-tej odszedłem od stołu, a o godzinie 9-tej w niedzielny poranek wystartowałem w Lęborku. Późniejsze nasze zeznania pokrywają się, bo znaczną część dystansu przebiegliśmy razem obskakując przydrożne grille.
W tym roku start w Lęborku na swój sposób był dla mnie extremalny. Dlaczego?
Tydzień wcześniej wystartowałem w swoim 50 maratonie, który miał miał 50km. Przez tydzień zafundowałem sobie ekspresową regenerację. W sobotni poranek załadowaliśmy się do pociągu i już po 9 godzinach byliśmy w Lęborku. Miasto zawsze mnie zachwyca, gdy tylko w drodze ze stacji ominę staw. Potem jest już tylko pięknie.
Prognozy były nader obiecujące czyli miało być 18°C i lekka mżawka. Mój nastrój był bojowy i nie będę krył, że przyjechałem do Lęborka po życiówkę. Mój plan było pokonanie granicy … 3:26:02. Niewtajemniczeni będą sobie łamać głowy dlaczego taki wynik. Nie przypadkowo wspomniałem na wstępie o Michale. A wspomniany wynik to jego życiówka, którą ustanowił w niecodziennych okolicznościach właśnie w Lęborku. Nie ukrywam tego, że marzę o takiej życiówce i tylko w tym mieście. Zbudować dom, spłodzić syna, zasadzić drzewo, przebiec maraton i mieć życiówkę z Lęborka. To takie męskie.
Trasa maratonu w Lęborku jest … urozmaicona, podobnie jak wiejący w tym roku wiatr. Pogoda również potrafi wtrącić swoje 3 grosze. Dlatego uważam życiówkę z Lęborka za „męską”. Michał jest jedynym mi znanym człowiekiem, który biegał w wielu innych miastach i który posiada życiówkę z Lęborka.
Wbrew prognozom niedzielny poranek powitał nas błękitnym niebem i wysokimi chmurami. Ewentualne ciepło nie stanowiło dla mnie problemu. Przygotowując się do startów w czerwcu liczyłem się z tym. Temperatura specjalnie mi nie przeszkadzała tydzień wcześniej w Ozorkowie. Nawet moim zdaniem było trochę za chłodno. Martwiły mnie natomiast porywy wiatru wiejącego ewidentnie od morza.
Jak nigdy na linie startu z żoną przybyliśmy w ostatniej chwili. Miała w tym swój udział nasza córka, która nie mogła jakoś wyjść z pokoju, a później musieliśmy ją przekazać pod opiekę sympatycznym Paniom z biura zawodów. Start honorowy nas ominął. Na linii startu zdążyliśmy tylko na ostatni łyk wody i ruszyliśmy. Opis trasy w tym roku sobie podaruję. W tym roku łąki nie atakowały biegaczy gamą zapachów zielarskich i świerszcze ciszej cykały. Trasa była jak zwykle malownicza. Drogi dotknął szał remontów przed EURO”2012.
Od startu wystrzeliłem jak z procy pokonując pierwszy km zdecydowanie za szybko, co mi się wydawało spokojnym truchtem. Kolejne km pokonywałem trochę szybciej niż zakładał to harmonogram. Dość powiedzieć, że półmetek pokonałem o 3 minuty szybciej niż czas na mecie pokonanego w tym roku półmaratonu. Pewnym punktem orientacyjnym był dla mnie 25km, który pokonałem w czasie identycznym jak … tydzień wcześniej w Ozorkowie. Różnica wynosiła 3 sekundy. Potem muzyka z odtwarzacza zaczęła płynąc głośniej i się wyłączyłem. Pokonywanie kolejnych metrów sprawiało mi przyjemność…
W październiku 2010r treningi z niewyjaśnionych powodów przestały sprawiać mi przyjemność. Wybranie się nawet na stosunkowo wolne i krótkie przebieżki w co drugi dzień potwornie mnie męczyły. Łatwo zapadałem na infekcje. Startując w biegu na 15km dałem z siebie wszystko uzyskując wynik daleki od oczekiwanego. Potem już było tylko gorzej. Przed świętami pojawił się męczący kaszel i nadal niemal w oczach słabłem. W okresie poświątecznym pokonała mnie sztanga 50kg na ławeczce. Dzień 31 grudnia znam tylko z opowiadań. W Nowy Rok byłem pierwszym trzeźwym pacjentem pogotowia. Diagnoza obustronne zapalenie płuc. Nieszczęścia zaś chodzą grupami, więc już kilka dni później dowiedzieliśmy się, że jeden z naszych znajomych, który zmarł jesienią chorował na gruźlicę i „prątkował” (cokolwiek to wówczas oznaczało). Lekarstwa na zapalenie jakoś nie pomagały i w pierwsze „robocze” dni nowego roku udałem się do przychodni po pomoc.
Mimochodem wspomniałem lekarzowi o gruźlicy. Ten się uśmiechnął i skierował mnie na zdjęcie płuc. Zdjęcie zrobiła mi złośliwa baba. Gdy odbierałem zdjęcie zrobiło się tak jakoś miło. W przychodni również po pokazaniu zdjęcia zrobiono mi kilka dodatkowych badań „od ręki” i bez kolejki. Dziwnie to brzmi i jeszcze gorzej wygląda, gdy nagle służba zdrowia zaczyna być miła. Pan doktor miło ze mną porozmawiał i gdzieś między słowami wymknęło mu się, że sprawa jest „trochę skomplikowana”. Z ciekawości zerknąłem w swoje zdjęcie, które wydawało mi się trochę za jasne. Wyjaśniono mi, że „niekoniecznie musi być źle”. Dostałem skierowanie do przychodni chorób płuc. Tu zdjęcie również miało magiczną moc. Zafundowano mi kolejne badania. Cholernie nie miłe. Okazało się, że gruźlicy nie mam. Ale od pewnego czasu choruję na inną „fajną” chorobę.
Zostawmy już ją w spokoju. Z całego galimatiasu dobre było to, że po diagnozie i prawidłowej porcji leków w ciągu 10 dni sąsiedzi podziękowali mi za zakończenie festiwalów kaszlu przez całą noc. Minął kolejny tydzień i poczułem się prawie zdrowy.
31 stycznia poszedłem się przebiec. Trasę 7,5 km pokonałem w… 1:04:13. Kolejne dwa dni dochodziłem do siebie.
Luty poświęciłem na trening regeneracyjny. W końcowych dniach spokojnym truchtem pokonywałem 17km w czasie około 90minut. Jednak co ważne ponownie bieganie sprawiało mi przyjemność i zakończyły się problemy z infekcjami. Zaszalałem i razem z żoną zdecydowaliśmy się na start w półmaratonie w Pabianicach.
Kolejny miesiąc trenowałem. Plan treningowy wyglądał tak:
1 dzień. Siła Biegowa. 8 x 120m skipów + 6 x Bieg pod górę
2 dzień. 13Km WB2 w czasie około 1:06:00
3 dzień. 23Km WB
4 dzień. Wolne
5 dzień. Siła Biegowa. 8 x 120m skipów + 6 x Bieg pod górę
6 dzień. 28Km WB
7 dzień. Wolne.
Start w Pabianicach potraktowałem z przymrużeniem oka i … biegłem w tempie na życiówkę. Sił wystarczyło na 12-13km. Do mety dowlokłem się w czasie nieco ponad 1:45. Postanowiłem, że w tym roku pobiegnę, i w Ozorkowie, i w Lęborku.
Kolejne 5 tygodni trenowałem podobnie z tą różnicą, że zamiast 28km pokonywałem 36km. W czasie treningów specjalnie się nie napinałem, spokojnie biegałem swoje. Jakie było moje zdziwienie, gdy na koniec tego cyklu wystartowałem na dystansie ok. 4km /wg garmina/ i pokonałem go w czasie poniżej 16 minut.
Rozpocząłem coś co można nazwać BPS. Wyglądało to tak:
1 dzień. Siła Biegowa. 8 x 120m skipów + 6 x Bieg pod górę
2 dzień. WB3 /6x1km, 4x2km i 2x4km/
3 dzień. 23Km WB
4 dzień. Wolne
5 dzień. 15Km WB2 w tempie ok 5min/km.
6 dzień. 36Km WB
7 dzień. Wolne.
Taki BPS trwał … 3 tygodnie. Tydzień przed startem w Ozorkowie trenowałem co drugi dzień, truchtając po ok 10km. Po starcie w Ozorkowie następnego dnia przemęczyłem się ok 13k w truchcie. Potem podobnie jak wcześniej truchtałem co drugi dzień bardziej pasjonując się zbieraniem poziomek niż dystansem czy czasem. W czwartek wbrew wszystkiemu poczułem, że „coś mnie łapie”. Zafundowałem sobie 3 godziny pobytu w różnorakich saunach. Po saunach musiałem wyrównać bilans. Koło się zamknęło. Siadając do pociągu czułem się dobrze i bojowo. Po rocznej przerwie ponownie miałem wystartować w maratonie, nie licząc 50km tydzień wcześniej;-)
51 maraton miałem pobiec w Lęborku czyli tam, gdzie zadebiutowałem. Wyjąłem z woreczka koszulkę, którą używam raz w roku i byłem gotów.
Z rozmyślań nad przeżyciami minionego roku i drogi, którą musiałem pokonać żeby wystartować w Lęborskim maratonie wyrwał mnie skurcz łydki. W niedalekim planie rysowały się już osiedla Nowej Wsi Lęborskiej i samego Lęborka. Spojrzałem na stoper i krótka kalkulacja wystarczyła żeby uświadomić sobie, że ostatnie kilometry pokonałem w podobnym tempie jak pierwszą połowę dystansu. No i ten skurcz. Wiedziałem już, że plan będzie musiał poczekać do następnego roku. Krótko po opuszczeniu punktu z napojami na 40km w słuchawkach zabrzmiały pierwsze akordy utworu Godsmack „Cryin” Like a Bitch” wiedziałem, że życiówka również poczeka jeszcze rok. W tym miejscu ujawnię swoją listę utworów na tegoroczny start:
1. Radiohead płyta „In Rainbows”
2. Radiohead płyta „The King of Limbs”
3. Godsmack „Love, Hate, Sex, Pain”
4. Disturbed „Pain Redefined”
5. Destruction „Deposition”
6. Deftones „You”ve Seen The Butcher”
7. Soulfly „Boom”
8. Cavo „Crash”
9. Three Days Grace „Animal I Have Become”
10. Soulfly „Pain”
11. Three Days Grace „Someone Who Cares”
12. Rammstein „Moskau”
13. Jane”s Addiction „End to the Lies”
14. Fear Factory „Replica”
15. Breaking Benjamin „Fade Away”
16. The Dandy Worholes „Bohemian Like You”
17. The Devin Townsend „Addicted!”
18. Soulfly „Mulambo”
19. Fear Factory „Resurrection”
20. Godsmack „Greed”
21. Slash „By The Sword”
22. Static X „Cannibal”
23. Sepultura „Roots Bloody Roots”
24. Enter Shikari „Thumper”
25. Soulfly „Prophercy”
26. Slash „Paradise City”
27. Machine Head „The Blood, The Sweat, The Tears”
28. Killing Joke „In Excelsis”
29. Godsmack „Cryin” Like a Bitch”
30. Celtic Frost „Progeny”
Przekraczając linie mety byłem autentycznie szczęśliwy: przebiegłem kolejny maraton w Lęborku, poprawiłem swój rekord trasy i jest powód żeby tu za rok wrócić.
Kiedy już się wydaje, że Maraton w Lęborku i sam Lębork nie może niczym zaskoczyć okazuje się, że może i robi to w wielkim stylu!
W swoim życiu wydawało mi się, że jadłem już wszelkie możliwe kombinacje posiłków w przeddzień maratonu czyli popularne pasta-party. Byłem w błędzie. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że jadłem już wszystko. Zdaję sobie sprawę, że to jest kuszenie losu ale… No właśnie. W Lęborku wieczorem w przeddzień maratonu nasz pasta party składała się:
-Dzik pieczony z grilla;
-Sos czosnkowy bez dodatku majonezu;
-okraszona kasza;
-soczewica z marchewką;
-razowy pełnoziarnisty chleb;
-królik oraz kaczka w miodzie pieczona na rożnie;
-zupa (przepraszam ale zapomniałem jaka)
A okazją do takich przysmaków był pokaz i degustacja Polskiej Kuchni Średniowiecznej, którzy przygotowali i przepięknie o niej opowiadali miłośnicy wieków średnich z Świnoujścia i Chojnic.
I niech ktokolwiek powie coś złego o Lęborku! W Lęborku zajebisty Maraton jest! Zawsze! I tylko szkoda, że cię tam Michał nie było….
Jacek „Morito” Karczmitowicz
ps. A teraz Pan ma relax. Już niebawem kolejny maraton … za rok w Lęborku. Życie jest piękne!!!