Jakoś tak wyszło, że się zdecydowałem pobiec dwa razy na dyszkę dzień po dniu. Tak akurat wypadły dwa fajne biegi – Justynowska Dycha i Biegam po Łodzi na Zdrowiu – i nie umiałem sobie żadnego odmówić. Słuchając treningowych porad doktora Kondora (skądinąd zasłużonego członka ekipy biegampolodzi.pl) wierzyłem, że dam radę. Justynów zgodnie z prognozą wita zawodników tropikalnym klimatem. Po zalogowaniu się w biurze spotykam Konwersa i znajomych Szakali. Potwierdza się moja rozkminka z własnej mapy, że masakrycznie wyglądający, przypominający zęby piły profil trasy na stronie organizatorów jest mocno przesadzony i wynika chyba z przekłamań GPSa – najwyższe podbiegi są rzędu 30 a nie 60 metrów przewyższenia. Co i tak budzi respekt.
Profilaktycznie łykam sporą dawkę gorzkiej czekolady – mój przedstartowy rytuał – popijając nadprogramową ilością wody. Następna połówka wody i czekoladowy batonik lądują w kieszeniach spodenek. Czas pokaże, że na trasie będę w stanie spożyć tylko to pierwsze.
Rozgrzewka, honorowy start, gromadne wypuszczenie baloników pokoju na skrzyżowaniu i w końcu cała przydługa kolumna prawie 400 biegusów uskutecznia start ostry. Ruszam nieostro. Nie podpalaj się – to moja mantra na pierwszą połowę biegu. I bez tego ostro podpala nas żar kopsający z naszej życiodajnej gwiazdy.
Biegnąc takim tępym tempem mimo wszystko do półmetku spokojnie trzymam jakieś 5.15-5.30 min/km mimo jednego długiego podbiegu, po drodze wyprzedzając kilkoro współzawodników i popijając wodę z dyżurnej flaszki. Na bufecie tradycyjnie krztuszę się wodą z kubka, której też sobie nie odmawiam. Nie czuję się specjalnie zmęczony.
Półmetek. Warunki atmosferyczne chyba zaczynają zyskiwać nade mną przewagę. Najpierw niewielką, później coraz wyraźniejszą. Ale nad moimi towarzyszami niedoli chyba też. Mijam coraz więcej ludzi zwalniających do marszu, a nawet zatrzymujących się. Może to nieładnie, ale psycha mi rośnie jak balon, bo w przeciwieństwie do nich jestem w stanie cały czas biec.
Zwykle na półmetku dychy przegryzam czekoladę. Teraz nawet nie wyjmuję batona z kieszeni, bo na samą myśl mam ochotę puścić pawia. Nawet przełykanie wody przychodzi mi z trudem. Ktoś mnie wyprzedza pod górkę. Odbijam sobie wyprzedzając go na zbiegu. Dlaczego z nieba tak grzeje? To co uprawiamy to jakaś współczesna forma średniowiecznej pokuty, coś jak samobiczowanie…
Tabliczka 8 km. Zaczyna się najdłuższy podbieg. Jakimś cudem łapię drugi oddech i nawet wyprzedzam pod górę paru zawodników. Podobno to ten moment, kiedy organizm przestawia się ze spalania glikogenu na spalanie tłuszczu. Ale skąd u mnie tłuszcz? Najwidoczniej przeszedłem na zasilanie energią kosmiczną.
Ten zryw mnie jednak dużo kosztuje. Na zbiegu nie jestem w stanie za bardzo przyśpieszyć, a na ostatnim pofałdowanym kilosie odcina mi prąd. Nogi mnie nie bolą, para w płucach też jest. Co się dzieje? Czuję się, jakby mi dymiło z czachy. Może mnie po prostu przegrzało. Staram się dzielnie trzymać tempo, ale już wiem że na mój firmowy przedłużony sprinterski finisz nie mam szans. Towarzysze niedoli się na mnie odgrywają i zaczynają mnie wyprzedzać. Już nie wiem czy to ci, których przed chwilą przeskoczyłem, czy jacyś nowi spryciarze co dotąd zostawali z tyłu i lepiej rozłożyli siły. Człapię na autopilocie, nie rejestrując ich twarzy.
Dziewczyna w plemiennych barwach Szakali, którą dzielnie próbowałem gonić, ostatecznie pokazuje mi plecy i znika za zakrętem, razem z tymi co mnie wyprzedzili. Jeszcze 300 metrów! – rzuca od niechcenia przejeżdżający rowerzysta. Sto metrów dalej słyszę od kibica z pobocza – dawaj, dawaj, jeszcze pół kilometra zostało…
Koniec szutru. Asfalt. Widać metę. Przyśpieszam, trzeba trzymać fason. Przede mną ani za mną nikogo. Owacja kibiców na mecie tylko dla mnie – bezcenna, chociaż słyszę ją jak przez mgłę. Jak się nazywa słyszenie mgły? Synestezja?
Dopiero później zdam sobie sprawę, że te 54 minuty z dużym hakiem to moja życiówka. Bo to dopiero moja druga mierzona dycha (po drodze była jedna 15-tka). Nie liczę Biegu Sylwestrowego, gdzie stałem w kolejce do mety 🙂 Przy żurku od kogoś usłyszę, że na dyszce towarzyszącej ostatniemu Łódzkiemu Maratonowi miał koło 45 minut, a dziś się nie zmieścił w godzinie…
Wczoraj był ciąg dalszy rzeźni. Jak będziecie to czytać, ja już będę po leczeniu „złocistym napojem” zakwasów po dyszce na Zdrowiu. W końcu nic tak nie estryfikuje kwasu mlekowego jak etanol, i nic tak nie uzupełnia witamin jak drożdże z niefiltrowanego piweczka…
z biegowym pozdrowieniem
Kamil Weinberg