IV Dycha Justynów – Janówka oczami uczestnika … oraz zdjęcia by INES

Jakoś tak wyszło, że się zdecydowałem pobiec dwa razy na dyszkę dzień po dniu. Tak akurat wypadły dwa fajne biegi – Justynowska Dycha i Biegam  po Łodzi na Zdrowiu – i nie umiałem sobie żadnego odmówić. Słuchając  treningowych porad doktora Kondora (skądinąd zasłużonego członka ekipy  biegampolodzi.pl) wierzyłem, że dam radę. Justynów zgodnie z prognozą wita zawodników tropikalnym klimatem. Po zalogowaniu się w biurze spotykam Konwersa i znajomych Szakali. Potwierdza  się moja rozkminka z własnej mapy, że masakrycznie wyglądający, przypominający zęby piły profil trasy na stronie organizatorów jest mocno przesadzony i wynika chyba z przekłamań GPSa – najwyższe podbiegi są rzędu 30 a nie 60 metrów przewyższenia. Co i tak budzi respekt.

Profilaktycznie łykam sporą dawkę gorzkiej czekolady – mój  przedstartowy rytuał – popijając nadprogramową ilością wody. Następna  połówka wody i czekoladowy batonik lądują w kieszeniach spodenek. Czas pokaże, że na trasie będę w stanie spożyć tylko to pierwsze.

Rozgrzewka, honorowy start, gromadne wypuszczenie baloników pokoju na skrzyżowaniu i w końcu cała przydługa kolumna prawie 400 biegusów  uskutecznia start ostry. Ruszam nieostro. Nie podpalaj się – to moja mantra na pierwszą połowę biegu. I bez tego ostro podpala nas żar  kopsający z naszej życiodajnej gwiazdy.

Biegnąc takim tępym tempem mimo wszystko do półmetku spokojnie trzymam jakieś 5.15-5.30 min/km mimo jednego długiego podbiegu, po drodze  wyprzedzając kilkoro współzawodników i popijając wodę z dyżurnej  flaszki. Na bufecie tradycyjnie krztuszę się wodą z kubka, której też sobie nie odmawiam. Nie czuję się specjalnie zmęczony.

Półmetek. Warunki atmosferyczne chyba zaczynają zyskiwać nade mną  przewagę. Najpierw niewielką, później coraz wyraźniejszą. Ale nad moimi towarzyszami niedoli chyba też. Mijam coraz więcej ludzi zwalniających do marszu, a nawet zatrzymujących się. Może to nieładnie, ale psycha mi rośnie jak balon, bo w przeciwieństwie do nich jestem w stanie cały czas biec.

Zwykle na półmetku dychy przegryzam czekoladę. Teraz nawet nie wyjmuję  batona z kieszeni, bo na samą myśl mam ochotę puścić pawia. Nawet  przełykanie wody przychodzi mi z trudem. Ktoś mnie wyprzedza pod górkę. Odbijam sobie wyprzedzając go na zbiegu. Dlaczego z nieba tak grzeje? To co uprawiamy to jakaś współczesna forma średniowiecznej pokuty, coś jak samobiczowanie…

Tabliczka 8 km. Zaczyna się najdłuższy podbieg. Jakimś cudem łapię  drugi oddech i nawet wyprzedzam pod górę paru zawodników. Podobno to ten  moment, kiedy organizm przestawia się ze spalania glikogenu na spalanie  tłuszczu. Ale skąd u mnie tłuszcz? Najwidoczniej przeszedłem na zasilanie  energią kosmiczną.

Ten zryw mnie jednak dużo kosztuje. Na zbiegu nie jestem w stanie za bardzo  przyśpieszyć, a na ostatnim pofałdowanym kilosie odcina mi prąd. Nogi  mnie nie bolą, para w płucach też jest. Co się dzieje? Czuję się, jakby  mi dymiło z czachy. Może mnie po prostu przegrzało. Staram się dzielnie  trzymać tempo, ale już wiem że na mój firmowy przedłużony sprinterski finisz nie mam szans. Towarzysze niedoli się na mnie odgrywają i zaczynają  mnie wyprzedzać. Już nie wiem czy to ci, których przed chwilą  przeskoczyłem, czy jacyś nowi spryciarze co dotąd zostawali z tyłu i lepiej rozłożyli siły. Człapię na autopilocie, nie rejestrując ich  twarzy.

Dziewczyna w plemiennych barwach Szakali, którą dzielnie próbowałem  gonić, ostatecznie pokazuje mi plecy i znika za zakrętem, razem z tymi co  mnie wyprzedzili. Jeszcze 300 metrów! – rzuca od niechcenia przejeżdżający rowerzysta. Sto metrów dalej słyszę od kibica z pobocza  – dawaj, dawaj, jeszcze pół kilometra zostało…

Koniec szutru. Asfalt. Widać metę. Przyśpieszam, trzeba trzymać fason.  Przede mną ani za mną nikogo. Owacja kibiców na mecie tylko dla mnie –  bezcenna, chociaż słyszę ją jak przez mgłę. Jak się nazywa słyszenie  mgły? Synestezja?

Dopiero później zdam sobie sprawę, że te 54 minuty z dużym hakiem to  moja życiówka. Bo to dopiero moja druga mierzona dycha (po drodze była  jedna 15-tka). Nie liczę Biegu Sylwestrowego, gdzie stałem w kolejce do  mety 🙂 Przy żurku od kogoś usłyszę, że na dyszce towarzyszącej  ostatniemu Łódzkiemu Maratonowi miał koło 45 minut, a dziś się nie  zmieścił w godzinie…

Wczoraj był ciąg dalszy rzeźni. Jak będziecie to czytać, ja już będę po leczeniu „złocistym napojem” zakwasów po dyszce na Zdrowiu. W końcu nic tak nie estryfikuje kwasu mlekowego jak etanol, i nic tak nie uzupełnia witamin jak drożdże z  niefiltrowanego piweczka…

z biegowym pozdrowieniem

Kamil Weinberg

Galeria cz. 1 by INES

Galeria cz. 2 by INES

Galeria cz. 3 by INES

Galeria by ŁÓDŹrunningTeam

WYNIKI

 

Powiązane Posty