Czwarta odsłona Pucharu Maratonu Warszawskiego 2011 w Łodzi

Pierwsze zawody to 1 pętla, drugie to 2 pętle. Te pierwsze zawody odpuściłem ze względu na zbyt krótki dystans. Trzecie to 3 pętle, te z kolei odpuściłem, ponieważ dzień wcześniej biegłem 25 km w Ozorkowie plus 78 km na rowerze. Okazja do startu to czwarte zawody z dystansem 20 k m, czyli 4 pętle. Formy nie mam, dzień przed zawodami przebiegłem 10km na Brusie, myślałem, że umrę. Najchętniej bym odpuścił te niedzielne zawody, ale z drugiej strony, żal odpuścić imprezę w Łodzi, zwłaszcza, że zaczyna się dziać. Wyścigi MTB, liczne imprezy biegowe, najlepsze co może spotkać organizatorów to wysoka frekwencja.

Pamiętam, jak współorganizowałem zawody IRON CHALLENGE – Piechur 2003 w Zgierzu i okolicach. Włożyłem w te zawody mnóstwo pracy, czasu i pieniędzy. Mizerna frekwencja mnie dobiła.

Dla tego postanowiłem pobiec i przekroczyć linie mety, nawet jakbym miał całą trasę iść. Rano za oknem bryndza, ICM mówi, że będzie padać. Pakuje graty i o 8.30 targam rower z piwnicy i ruszam. Mży, Mży przez całą drogę do bazy zawodów. Na szczęście ubrałem się w dobre ciuch, więc gwiżdżę na deszcz. Jadę wyjątkowo spokojnie, aby się zbytnio nie czochrać. W biurze szybka rejestracja, symboliczna opłata startowa i do przebieralni. Cały czas mży. Mam dylemat jak biec, czy w samej koszulce, czy zabrać jeszcze wiatrówkę. Jestem podziębiony i boję się, że deszcz mnie przemoczy, a wiatr mnie dobije. Ostatecznie zabieram wiatrówkę. Do kieszeni MP3, baton i żel .Zaczynam drobną rozgrzewkę. Spotykam Maćka, który wraca z oznaczania trasy w terenie. Chwile rozmawiamy, a potem każdy z nas zajmuje się swoimi sprawami. Na starcie stanęło ponad sto zawodniczek i zawodników, co przy panujących warunkach jest bardzo dużym sukcesem.
Parę minut po 11 ruszamy. Przed zawodami trochę się obawiałem, że pobiegniemy przez Uskok. Na szczęście od początku nie ciśniemy ostro pod górę, a prostym szerokim duktem, który tylko delikatnie się wznosi. Przestaje padać. Do 2 km nie mogę złapać rytmu, sapie, boli kolano, uda ciągną. Generalnie jest kiepsko, wkurzenie narasta. Stawka dość szybko się rozciąga. Po 2 km wreszcie łapie jakiś rytm. Fajnym patentem jest umieszczenie na każdym kilometrze znacznika z jego wartością, dzięki temu mogę sprawdzać na stoperze z jakim tempem biegnę. Na razie wychodzi mi, ze w granicach 5 min 30s/km. Trasa jest ciekawa i urozmaicona. Sporo podbiegów, zbiegów, miejscami wąsko, po prostu miód, bardzo dobrze oznaczona, więc ze zgubieniem nie ma problemu. Zresztą te wszystkie ścieżki mam przejechane wielokrotnie. Dobiegam do najbardziej stromego podbiegu przy kapliczkach i podbiegam. W pulsometrze włącza się alarm. Na zbiegach cały czas czuje kolano, więc sporo na nich tracę. Punkty z wodą są po każdej pętli, łapię swój kubek i jak zwykle wypijam w biegu, krztusząc się przy tym okrutnie. Obiecuje sobie, że na następnych będę pił podczas marszu. Na drugiej pętli biegnie mi się nadal kiepsko, dysze jak lokomotywa, kolano cały czas dokucza, mam podejrzanie wysoki puls. Na podbiegu przy kapliczkach już stosuje się do rady Maćka i podchodzę

Podchodząc wspominam jak miesiąc temu na zawodach MTB na tym zjeździe tak się rozpędziłem, że ledwo trafiłem w mostek na dole 🙂

Na trasie mimo wcześniejszych opadów jest wyjątkowo mało błota. Przy bufecie na 10 km czas na żel. Oczywiście posilam się w trakcie marszu, wole nie ryzykować kolejnego zachłyśnięcia. Cały czas utrzymuje tempo poniżej 6 min/km co przy totalnym braku formy i pofałdowanej trasie uznaje za sukces. Na końcówce 3 pętli koło 14 km czuje już spore zmęczenie. Na trzecim bufecie na 15 km zjadam batona, popijam wodą, której wydaje mi się coraz mniej. Następnym razem zabiorę własnego izotonika. Tempo wyraźnie spada. Ostatnie okrążenie jak zwykle będzie najgorsze. Mam przemoczone buty i czuję, że coś niedobrego dzieje się ze stopami, mimo, ze je nasmarowałem na taką okoliczność. Na 16 km czuję, że baton działa. Biegnie mi się wyraźnie lepiej. Patrzę na stoper i widzę, że jest szansa skończyć w mniej niż 2 godziny. Wiem, że będzie dłuższy odcinek z górki i po płaskim. Postanawiam zaryzykować i przyspieszam. Kolano już nie boli, staram się trzymać tempo. Przy kapliczkach oczywiście podchodzę. Za tym podbiegiem czuję, że słabnę. To był krótki zryw. Najpierw mijają mnie dwie osoby, które wcześniej wyprzedziłem, później jeszcze jedna. Na ostatnim kilometrze dwie kolejne, jest to cholernie frustrujące. Mijam metę, nie musze patrzeć na stoper, wiem, ze jest ponad 2 godziny.

Impreza niezwykle udana, mimo kiepskiej pogody. Trasa super, trzeba potrenować i przyjechać na 25 kilometrów. Przebieram się z powrotem w ciuchy rowerowe, zostaje do losowania nagród i po oficjalnym zakończeniu ruszam rowerem do domu. Full trochę zamókł i teraz zawieszenie skrzypi jak Ukraina 🙂

Na skrzyżowania Zgierskiej i Włókniarzy dokładnie w momencie, w którym do niego dojechałem wywala się sygnalizacja świetlana. Najpierw wszędzie ciemno, a po chwili wszystko miga na żółto. Dłuższą chwile stoję i patrzę na zachowanie kierowców. Jest nieźle, zajeżdżają sobie, wymuszają, trąbią. A wszystko w padający znów deszczu. Muszę się przebić najpierw przez Zgierską, a potem przez Włókniarzy, oczywiście cały czas jestem na ścieżce rowerowej. Nawet nie próbuje przejechać, tylko przeprowadzam, na szczęście mam na sobie zajebiście żarówiastą kurtkę, więc widać mnie z daleka. Zachowując czujność przechodzę, i jakoś się udaje. Potem bez większych przeszkód docieram do domu.

źródło: www.czasza.vgh.pl

Powiązane Posty