Krótkie sprawozdanie Pawła z „włoskiej roboty”.

Zakończenie sezonu 2013 – mój 6 start maratoński i 3 w tym roku – wybór padł na 30 edycję maratonu we Florencji rozgrywanego w ostatnią niedzielę listopada. Perypetie zdrowotne – w ciągu 11 ostatnich tygodni dwa pierwsze przeleżałem z gorączką w łóżku łykając antybiotyki, po kolejnych dwóch tygodniach zakończonych startem w Koszycach, pustosząca organizm czterotygodniowa terapia antybiotykowa – nakazywały podchodzić do tego startu z bardzo dużą dozą ostrożności. Kolebka renesansu powitała nas w czwartek chłodem i deszczem. Piątek, który przywitał nas słońcem, przeznaczyliśmy na zwiedzanie miasta i wizytę na EXPO – odbiór pakietów startowych. Sobota (znowu deszcz na szczęście tylko do południa i zimno) spędzona na zwiedzaniu Galerii Uffizzi i przygotowaniach do startu (ładowanie węgli i nawodnienie).

Niedziela 24 listopada – dzień startu – słoneczna pogoda i zapowiedzi temperatury w okolicach 12 stopni, warunki niewiele odbiegające od ideału. Dojazd do centrum autobusem komunikacji miejskiej i spacer do szatni. Półgodzinne przepychanie się do strefy startowej, tu dało znać o sobie włoskie bałaganiarstwo i brak organizacji, wreszcie około 9.15 start dziesięciu tysięcy biegaczy.

Bieg rozpoczynam pechowo, pomimo pilnowania tempa, żeby nie było za szybkie i co się z tym wiąże spokojnego biegu, na drugim kilometrze padam ofiarą klasycznego ataku od tyłu – wymijający mnie z tyłu zawodnik zahacza o moją nogę i ląduję na asfalcie rozbijając kolano, a przy okazji szlag trafia żel transportowany w kieszeni spodenek – dalej biegnę z krwawiącym kolanem i klejącą się od żelu nogawką. Plan do wykonania na dziś – kolejna próba ataku na granicę 4 godzin. Cały czas kontrola tempa, żeby pierwsza połówka nie była za szybka. Nie jest, zwłaszcza, że nie wiedzieć czemu, dwa razy zbaczam z trasy żeby „odcedzić kartofelki” (przed 25 km natura zmusiła mnie jeszcze raz do krótkiej przerwy), półmetek mijam z czasem 2:00:41. Szanse złamania czterech godzin uciekają gdzieś po 30 km. 35 km czas 3:22:11. Zaczyna brakować sił, zamiast finiszu zaczyna się walka ze zmęczeniem. Na pokonanie 7195 m potrzebuję aż 44 minut. Metę mijam z czasem 4:06:16 – plan nie został wykonany, ale z życiówki sprzed 7 tygodni urywam ponad minutę, zatem jest powód do satysfakcji i świętowania. Jak się później okazuje, mam szczęście być udekorowanym medalem, ostatni odejdą z kwitkiem (znowu dała znać o sobie włoska organizacja) i obietnicą przesłania medalu pocztą.

Teraz czas na odpoczynek, roztrenowanie i przygotowanie się do złamania czwórki na maratonie w Łodzi.

Paweł

Korona Pabianice

www.koronapabianice.pl

Powiązane Posty