Korona Pabianice na Biegu Marduły

Przychodzi taki czas w życiu człowieka, że musi trzeźwo spojrzeć na rzeczywistość i zweryfikować swoje dziecięce marzenia przez pryzmat umiejętności, możliwość, znajomości itp. Pewnego razu przeglądałem wytyczne dotyczące pracy jako ratownik TOPRu. Znalazłem zapis dotyczący sprawności fizycznej – wbiegnięcie na szczyt Kasprowego Wierchu (1987 m.n.p.m). Pomyślałem sobie to jest niemożliwe…Następnie poprosiłem brata żebyśmy w wakacje wybrali się w Tatry. Po mozolnej, długiej na kilka godzin wspinaczce, „oddychając rękawami” dotarliśmy na szczyt. Szczęśliwi i uradowani stwierdziliśmy, że mimo wszystko dla przeciętnego człowieka wyczynem jest tutaj wejść, a co dopiero wbiec. Siedząc na skale przyrzekłem sobie, że mimo wszystko „kiedyś tu wbiegnę”. 

Rok w rok wracałem w Tatry i bardzo aktywnie wykorzystywałem czas na zdobywaniu kolejnych szczytów i dopisywania ich do swojej listy. Cały czas drepcząc gdzieś, tam po swoich nizinach nabierałem coraz lepszej formy, aż do zdobycia miana „ambitnego amatora”. Przyszedł rok 2013 i postanowiłem spełnić swoje marzenie oraz dotrzymać danego słowa. Gdy tylko pojawiła się informacja o zakopiańskim weekendzie biegowym z TG „Sokół”, którego imprezą główną był VI. wysokogórski bieg im. druha Franciszka Marduły uznałem, że muszę tam być. 

Oto jestem ja, Adam Gąsiorowski o 7:00 na parkingu przy Jaszczurówce wśród 321 „górali” mających ten sam cel – zameldować się w całości po 25,5 km w schronisku na Kalatówkach i cieszyć z wygranej. Honorowe odliczanie, charakterystyczny dźwięk włączających się sport testerów i ruszyliśmy w drogę pełną przygód. Początkowo trasa wiodła przez malowniczy las, systematycznie pnąc się w górę. Minąłem Psią Trawkę i ruszyłem do Murowańca cały czas podbiegając. Na pierwszym punkcie kontrolnym zameldowałem się po 1:07h. Uzupełniłem płyny, załapałem dwa kawałki banana i pobiegłem dalej. Taktyka polegała na dobiegnięciu nad Czarny Staw. Udało mi się to zrealizować w 1:20h. Tam zrobiłem sobie krótką przerwę, żeby założyć rękawiczki, cyknąć pamiątkowe zdjęcie oraz przygotować kurtę na wypadek nagłej zmiany temperatury. Wiedziałem, że w tym momencie kończy się dla mnie to co w tytule ma „bieg”. Praktycznie pionowe i długie podejście na Karb (1853 n.n.p.m) nadszarpnęło moje siły. Wiedziałem, że to dopiero połowa trasy i przez chwilę zwątpiłem czy na pewno dam radę. Szybko uświadomiłem sobie po co tutaj jestem, wciągnąłem żel i przystąpiłem do dalszej rywalizacji. Wdrapałem się pod Kościelec i dalej zbieg na Czerwone Stawki (1698 m.n.p.m) zaczynam zbiegać i co się okazuje? Ćwiczenie podbiegów, podejść i siły nóg to jest nic! Uświadomiłem sobie, że ja nie potrafię zbiegać…asekuracyjnie spokojnie krok po kroku przepuszczając szybszych biegaczy spokojnie dotarłem do celu. Wiedziałem, że na zejściu muszę trochę uspokoić organizm, bo przede mną wspinaczka na najwyższy punkt dzisiejszego biegu Świnicką przełęcz (2051 m.n.p.m). Wiedziałem, że będzie coraz trudniej i organizm będzie się buntował ale krok po kroku, metr po metrze wdrapywałem się. Po drodze rozłożona była linka asekuracyjna w newralgicznym punkcie podejścia oraz bardzo mocno dopingujący ratownik. Przełęcz była już cała w mleku i „leciało się na azymut” w stronę Kasprowego Wierchu. Wiedziałem, że najgorsze już za mną. Teraz muszę tylko dotrzeć do miejsca, gdzie zrealizować miałem swoje marzenie. Po krótkim marszobiegu wzdłuż granicy. Docieram do kolejnego punktu kontrolnego. Pani odhacza mój numer na liście i podaje wynik 3:02h. Miałem jeszcze pół godziny zapasu. Usiadłem na kamieniu, wyjąłem butelkę z wodą zrzuciłem kurtkę, którą miałem na sobie w wyższych partiach gór i postanowiłem sobie dać chwilę żeby delektować się sukcesem. Nie mogło to trwać zbyt długo, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że jak się „zasiedzę to już nie wstanę” a mimo wszystko jeszcze trochę drogi przede mną było. Ledwo zacząłem zbiegać i już zauważyłem metę na Kalatówkach oraz najbliższy mój punkt docelowy Myślenickie Turnie. Spokojnie stawiam stopy, bo jak wcześniej wspomniałem – nie potrafiłem dynamicznie zbiegać! W pewnym momencie leżała fałda śniegu w którą wbiegłem i „pojechałem”, dobrze, że tylko kawałek i piszczelem zatrzymałem się na najbliższym kamieniu. Wstałem sprawdziłem czy nie ma nic poza lekkim odrapaniem i spokojnie ruszyłem w dalszą drogę. Pod koniec postanowiłem uspokoić tempo biegu, żeby mieć siłę na ostatni podbieg między Kuźnicami, a metą. Tutaj na samej końcówce dopiero pierwszy raz się przeliczyłem i nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Chciałem bardzo, ale nie mogłem, nie byłem już wstanie zmusić nóg do ponownego biegu pod górę. Pokornie musiałem przejść do marszu i spokojnie podejść do mety. Zameldowałem się na niej po 4:02:35h, gdzie czekał na mnie piękny medal z emblematem „Sokoła” (jak do tej pory najcenniejszy i najpiękniejszy w mojej skromnej kolekcji) oraz moja ukochana początkująca „Kozica”, która swój górski debiut zaliczyła w piątkowym Biegu Sokoła (była 19 kobietą na mecie i 11 w swojej kategorii). Stałem, a nogi uginały się pode mną i nie wiedziałem, co robić. Płakać, śmiać się czy cieszyć? Postanowiłem nie robić nic…tylko podziękować Tatrom, że pozwoliły mi w całości wrócić z tej wycieczki. W hotelu zjadłem posiłek regeneracyjny, uzupełniłem płyny i odświeżyłem się. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, gdzie jesteśmy i ile jeszcze drogi mnie czeka na dworzec PKP…zejście z Kalatówek do Kuźnic było swojego rodzaju pokutą chyba za wszystkie grzechy z całego roku. Bolało z każdym krokiem, ale nie robiło to na mnie żadnego wrażenia, bo tego dnia było już mi wszystko jedno. Wygrałem z samym sobą, zrealizowałem swoje marzenie i dotrzymałem danego słowa. Zostałem jednym z „trzystu górali”, którzy ukończyli najtrudniejszych technicznie bieg w Polsce o sumie podbiegów: 1753 m oraz zbiegów 1437 m na zaledwie 25,5 km! 

Siedząc w pociągu zastanawiałem się po co mi to było? Opuchnięte kostki, palące m. czworogłowe, odwodnienie? Dokładnie dla tej cholernej satysfakcji zrobienia czegoś ponad stan. Jeżeli człowiek przestaje mieć marzenia i wyprzedza swoje ambicje przestaje żyć. W pewnym momencie biegu chciałem już powiedzieć sobie, że to nie ma sensu, to nie dla mnie „człowieka z nizin”. Teraz siedząc i skrobiąc te wypociny już myślę o roku 2014 i chcę wrócić do Zakopanego na kolejny bieg! Na koniec chciałbym serdecznie pozdrowić wszystkich „górali”, których poznałem przez ten weekend oraz podziękować za miłe słowa, spostrzeżenia i uwagi! Dziękuje również TG „Sokół” za te wspaniałe biegowe dni w Zakopanem pełne atrakcji oraz za organizację biegu na którym mimo trudności czułem się bardzo bezpiecznie.

żródło: www.koronapabianice.pl 

Powiązane Posty