International Goral Maraton – relacja Kasi Żbikowskiej – Jusis

Wybierając się na Goral Marathon do Istebnej myślałam o tym biegu jak o imprezie Polskiej (chociaż wiedziałam, że trasa przebiegać będzie na granicy trzech Państw –Polski, Czech i Słowacji). Teraz jednak nie mam wątpliwości, że imprezę tą należy zaliczyć do międzynarodowych… Dlaczego? Ponieważ atmosfera była międzynarodowa, a informacje i komunikaty w większości w języku słowackim. Czułam się trochę jak zagranicą. Ale przejdźmy do rzeczy…

Na początek kilka osobistych refleksji:

To był piękny bieg zwieńczony osobistym sukcesem. Dałam z siebie absolutnie wszystko – do ostatniej kropli potu. To właśnie takie biegi  przynoszą największą satysfakcję i radość. I tak właśnie zapamiętam Goral Marathon 2014. 

Do startu podeszłam z nastawieniem „zobaczę ile dam radę”. Nie wiedziałam czego się spodziewać. Trasa miała liczyć 50 kilometrów maraton miał być górski i… tyle wiedziałam. Start był o 9 rano. Od początku było bardzo ciepło. W głowie miałam spokój. Zrobiłam kilka zdjęć, trochę „przeraziło mnie” pierwsze 500m biegu szosą pod górę, ale w końcu to bieg górski! Wystrzał i ruszyliśmy. Razem maraton, półmaraton i minimaraton. Starałam się nie wyrywać za bardzo do przodu, ale też nie wlec noga za nogą. Na trasie poznałam biegacza z Częstochowy i ostatecznie większość trasy lecieliśmy razem wspierając się nawzajem.

Słońce paliło na otwartych przestrzeniach gdy wspinaliśmy się szybkim marszem pod górę. Trochę bardziej płasko – bieg, na zbiegach wyraźne przyspieszenie. Momentami z trudem znajdowałam bezpieczne oparcie dla stóp. Było ciężko, ale zatrzymywałam się tylko na krótkie chwile na punktach żywieniowych i na jeszcze krótsze momenty żeby zrobić zdjęcie po drodze. Poza tym – cały czas naprzód. Od 35-go kilometra czułam ból praktycznie wszędzie. Piękne widoki wynagradzały ten trud, ale byłam pewna, że nie mam już sił. Dopóki na 5km przed metą nie musiałam się zmierzyć ostatecznie z moimi słabościami. Wtedy bowiem dogoniła mnie jedna z dziewczyn i podjęłam walkę o utrzymanie swojej pozycji (chociaż wtedy nie wiedziałam jeszcze, że jest to walka o 3 miejsce wśród kobiet). Przede mną były jeszcze dwa niemałe podejścia i wykańczające zbiegi… Tylko się nie poddać!

Ostatnie metry podbiegu i… długi bolesny zbieg po asfalcie aż do mety. Zakręt na łąkę, kilkanaście metrów – meta. I ogromne wzruszenie. Czas 5 godzin 50 minut i kilkanaście sekund. Nie mogłam w to uwierzyć. Podsumowując – to był naprawdę piękny bieg – od początku do końca. Radocha, satysfakcja i… respekt – przed górami, które przypomniały mi o swojej wielkości chociaż to „tylko” Beskidy…

Trochę konkretów, dla tych, którzy planują udział w Goral Marathonie:

Biuro i baza zawodów          

Biuro zawodów mieściło się na Trójstyku czyli w miejscu, gdzie stykają się granice trzech Państw – Polski, Czech i Słowacji. Biuro zlokalizowano w zadaszonej wiacie, koło której organizatorzy rozstawili duże  namioty dla uczestników biegu. Tutaj można było przenocować. Trochę nie zgadzało się to co prawda z informacją na stronie internetowej (możliwość noclegu w szkole lub na sianie), ale atmosfera tego biwaku była tak sympatyczna, że trudno nawet narzekać. Obok, na łące można było rozstawić własne namioty co też wielu biegaczy uczyniło.

Trasa biegu wiodła przez trzy kraje – Czechy, Słowację i Polskę. Jest to o tyle ciekawe, że przebiega się przez różne wioski i szlaki i spotyka różnych „kibiców” po drodze. Oznakowanie trasy było bardzo dobre – tylko w jednym miejscu mieliśmy wątpliwości i ostatecznie odszukaliśmy właściwą drogę na przełaj przez łąkę:). Zabrakło jednak oznaczeń kilometrów! Nie było nawet informacji o 10, 20 czy 30 kilometrze – gdby nie GPS w zegarku i możliwość dopytania się o kilometry na punktach żywieniowych człowiek nie wiedział by gdzie jest. Trochę pomagał co prawda narysowany na numerach startowych profil trasy wraz z zaznaczonymi kolorami szlaków turystycznych, którymi się przemieszczaliśmy – uważam to za świetny patetnt. Problem w tym, że zmęczenie robi swoje i po jakimś czasie przyglądanie się własnemu numerowi startowemu zaczyna być już kłopotliwe. Łatwiej było by „odnotować” dużą cyfrę gdzieś na trasie.

Nie ma się jednak do czego przyczepiać. Tutaj liczyły się przecież nie tylko kilometry, ale przede wszystkim widoki, a tych po drodze nie zabrakło. Kto chce skosztować biegania w górach po raz pierwszy z powodzeniem może zaplanować swój debiut właśnie tutaj. Bez dwóch zdań – jest pięknie. Są też do wyboru różne dystanse – od 6km, przez półmaraton, maraton (50km) aż po ultra na dystansach 75 i 90km.  Każdy zatem znajdzie tu coś dla siebie.

Trasa biegu mniej więcej w 70% prowadziła ścieżkami „górskimi” i w około 30% asfaltowymi drogami wśród gór i miejscowości. Z tego powodu najlepszym obuwiem wydają się buty przełajowe – z niezbyt agresywnym bieżnikiem, ale jednak nie typowo szosowe (chociaż ja ostatecznie pobiegłam w szosówkach i dałam sobie radę – z tym, że w tym roku na trasie było sucho)

Punkty żywieniowe:

Wielki plus należy się organizatorom za punkty żywieniowe. Usytuowane mniej więcej co 10 kilometrów zapewniały wodę (w kubkach, dzbankach i dolewaną oczywiście do pełna do czego się tylko chciało). Były napoje słodkie – hipotoniczne (izotoników nie odnotowałam, ale może nie zwracałam uwagi). Biegacze zachwyceni byli kawałkami arbuza podawanymi na każdym punkcie żywieniowym. Szczególnie w takim upale jak ten, którego doświadczyliśmy w tym roku, soczysty owoc pełen mikroelementów to najlepsza przekąska na trasie! Oprócz tego były też banany, biszkopty, cukier w kostkach, a na przedostatnim punkcie sól, pomarańcze i kawałki cytryny, które smakowały wybornie!

Za metą można było posilić się kapuśniakiem, kawałkiem pieczonego mięsa, ogórkiem oraz napić się piwa. Wegetarianom doradzam zabranie czegoś do jedzenia ze sobą, bo najbliższy sklep znajduje się około 2 kilometrów (w górę!) od mety:).

Organizacja:

Kwestię organizacji, prawdę mówiąc najchętniej pozostawiłabym bez komentarza. Dlaczego? Bo po pierwsze ta impreza naprawdę bardzo mi się podobała i nie chcę się czepiać (a tutaj muszę), a po drugie… jeśli teraz to przeczytasz i pojedziesz na bieg w przyszłym roku (o ile nic się nie zmieni) nie doświadczysz tego zaskoczenia niepowtarzalną atmosferą na własnej skórze:). Zatem… organizacja? Nazwijmy to tak – w bazie zawodów panował przyjemny, bezstresowy chaos informacyjny. Nie mogłam się nawet dopytać o której będzie dekoracja zwycięzców i ostatecznie ją przegapiłam, bo kazdy mówił co innego:)To co było informacją podawano w języku słowackim, próby tłumaczenia nie zawsze okazywały się udane bądź wiarygodne. Ale ostatecznie konieczność dopytania się o szczegóły zachęcała do podejmowania rozmów z uczestnikami biegu. Jak wiadomo ma to swoje pozytywne strony, bo zawsze warto gębę do ludzi otworzyć i kogoś przy okazji poznać:).

Na koniec to co najmniej „fajne” – niestety kobiety zostały zdyskryminowane podczas dekoracji zwycięzców. Nagrody finansowe przyznano tylko najlepszym mężczyznom. Nieładnie… Liczymy na poprawę na kolejnych edycjach biegu:)

Więcej osobistych refleksji autorki na temat imprezy: http://www.szczyptaszalenstwa.pl/home/goral-marathon-2014/

Powiązane Posty