Im trudniej tym lepiej, czyli bełchatowskie przemyślenia relacja Kamila

Biegłeś w Justynowie? – zaciekawiła się Asia – Przecież tam było ponad 30 stopni! Mijamy właśnie tabliczkę 1 km. Tak, i następnego dnia dychę na Zdrowiu też – wracają wspomnienia – lubię upał, tak jak śnieg i mróz, tylko w większy deszcz żadna siła mnie nie wygoni na trening. Ale teraz nie ma żadnej z tych rzeczy, jest 10 stopni i lekkie chmurki, biegniemy równo i spokojnie. Dzięki temu unikam mojego częstego błędu, czyli za szybkiego pierwszego kilometra. Chcesz, to leć naprzód – Asia rzuca w pewnym momencie. Dobra – odpowiadam – spróbuję powalczyć o czas. Jakby nie miała niedawno kontuzji i była w pełni formy, to sytuacja mogłaby być odwrotna. Przybijamy piątkę i życzymy sobie powodzenia. Lekko przyśpieszam.

* * * * *

Przyśpieszam, trzeba trzymać fason. Przede mną ani za mną nikogo. Owacja kibiców na mecie tylko dla mnie – bezcenna, chociaż słyszę ją jak przez mgłę. Jak się nazywa słyszenie mgły? Synestezja?

To było w Justynowie. Następnego dnia w takim samym upale pobiegłem na Zdrowiu. Nad czasami nie ma co się rozwodzić, ale chyba wszyscy musieli dodać po kilka minut do swoich życiówek. Dla mnie wtedy praktycznie każdy wynik był nowym rekordem, więc w obu biegach je poprawiłem. Czasem miałem tylko niewielkie straty do tych, którzy w „normalnych” warunkach byli ode mnie dużo szybsi. Wtedy zdałem sobie sprawę, że dla mnie im trudniej, tym lepiej.

Za nowego biegacza – wzniósł browara Kondor, kiedy tego dnia wieczorem kosiliśmy trawę na działce. I za jego trenera – odwzajemniłem się, biorąc następnego łyka. Maciek mi wcześniej doradził jak potrenować, żeby przebiec obie te upalne dychy jedną po drugiej.

Kilka lat temu na bieganie namówiła mnie Ag, chociaż bardzo mi się nie chciało. Miałem niezłą bazę kondycyjną z innych sportów, więc ominęły mnie typowe „ciężkie początki biegacza”. Truchtałem sobie od czasu do czasu, potem były jakieś zawody, ale nie można tego było nazwać trenowaniem. Dopiero w tym roku na wiosnę wziąłem się trochę za siebie, zacząłem wplatać różne elementy treningowe, ale nie trzymam się żadnego planu i daleko mi do systematyczności. Bawię się bieganiem, poprawiam przy tym życiówki, i to chyba jest najważniejsze.

* * * * *

Wydaje mi się że przyśpieszyłem, ale kilometrowe międzyczasy wskazują że trzymam praktycznie równe tempo. Po 10 km mam około 49 minut, czyli drugie kółko odrobinę szybciej od pierwszego. Po cichu liczyłem na 48 i depnięcie ostatniego okrążenia ile fabryka dała. A jeszcze niedawno 49 minut na dychę brałbym w ciemno…

* * * * *

Do domu wróciłem w nocy przed Biegiem Fabrykanta, śpiąc 4 z 5 poprzednich nocy na rozłożonym siedzeniu w samochodzie. Bez żadnego typowo biegowego treningu przez ostatni miesiąc, poprawiłem życiówkę o 3 minuty. Ściochrać się w górach jak dziki świń, nie wysypiać się, przejechać całą Europę i prosto z trasy iść na bieg – może to jest właśnie patent na wynik?

Dwa miesiące wcześniej był krótki górski bieg w Limanowej, a potem pamiętna Bitwa o Łódź. Później prawie miesiąc wakacyjnej włóczęgi, w tym dwie górskie wycieczki biegowe i kilka długich dni łażenia po górach, czasem na pograniczu wspinaczki. Zero typowych „płaskich” treningów. Na Fabrykancie mi wyszło 47 minut z hakiem.

* * * * *

Na ostatnie kółko ruszam trochę szybciej, ale nie spinam się. Nie jestem zmęczony. Nie myślę o niczym. Tydzień temu w Arturówku czułem się trochę wypalony, ale teraz jest dużo lepiej. Pewnie znowu pomogły treningowe porady Maćka. Sympatyczny bieg, fajna ekipa, miłe zakończenie sezonu.

* * * * *

To co się dzieje dalej, mogę określić jako nagły przypływ kosmicznej mocy w najczystszej postaci. Z powodu stromizny, z wyjątkiem nielicznych łagodniejszych odcinków trzeba z biegu przejść do marszu, ale tym marszem łykam kolejnych zawodników (…) Nachylenie momentami ponad 30%, znowu kogoś wyprzedzam, co jakiś czas się odwracam, mały peleton ciągnie za mną (…) Na szczęście zaraz się zaczyna ostry zbieg. Zapamiętam go jako najwspanialszy moment dzisiejszego dnia. Konkurencja zostaje daleko z tyłu, nogi same lecą w dół stromą ścieżką, znajdując najdogodniejsze miejsca odbicia. (…) Lecę na widoczne przede mną taśmy znaczące trasę, patrząc jednocześnie pod nogi i planując na kilka kroków naprzód. Lewe kolano, z którym mam od jakiegoś czasu kłopoty, boli mnie już od dawna, ale znajduję na nie sposób. Po prostu przyśpieszam zbieganie, a adrenalina sama tłumi ból.

Na górski półmaraton w Limanowej pojechaliśmy w końcu września razem z Kasią, bo po lipcowych zawodach w tym samym miejscu jej też się spodobało górskie bieganie. Czy już gdzieś mówiłem, że im trudniej, tym lepiej? Trzy tygodnie później była dycha w Uniejowie. Wynik 46:10, chociaż wywalczony, przyszedł jakoś tak spokojnie. Może dlatego, że po Limanowej wszystko wydawało się łatwe.

* * * * *

Mocniej podkręcam tempo, ale to jeszcze nie czas na końcowy atak. Czuję, że za wczesny zryw by mnie za drogo kosztował na ostatnim kilometrze. Taki dzień jak trzy tygodnie temu nie zdarza się codziennie.

* * * * *

Dobrze oznaczona trasa wkrótce doprowadza do Parowów, których stoki przypominają śnieżne zjeżdżalnie. Zbiegam na pełnej szybkości drobnymi kroczkami w dół pierwszego z nich, jakimś cudem mi się udaje nie wywinąć orła. Z rozpędu napieram przeciwległą ścianą pod górę, wyprzedzając kilka znajomych i nieznajomych osób. W drugim parowie nie zwalniam i dalej wyprzedzam ludzi, chociaż już dyszę jak pies, a może jak szakal. Zdaję sobie sprawę, że później za to zapłacę, ale taki miałem plan żeby tu najwięcej zyskać i z myślą o tym trenowałem na tych pagórach. (…) Przez dobrych kilka minut nie za bardzo ogarniam co się ze mną dzieje i snuję się jak potłuczony w okolicach mety. Dobiega ktoś ze znajomych, chyba wymieniamy wrażenia, ale umyka mi to gdzieś obok. Jedyne, co do mnie dociera, to świadomość że dałem z siebie więcej niż wszystko i większość mnie została gdzieś na trasie.

Taki dzień jak tegoroczny Dzień Szakala zdarza się raz. Tu mi chyba wypadł szczyt formy. Pobiegłem na totalne wyniszczenie i potem przez kilka dni dochodziłem do siebie. 1:53:35 na tej trasie w śniegu i błocie – jak to się przekłada na płaską połówkę? Kto wie, może nawet 1:40. Ale nie ma co gdybać, po płaskim pewnie bym nie pobiegł tak dobrze. Czas się wziąć w przyszłym roku za górskie ultra.

* * * * *

Na znaczku 14 km ruszam zdecydowanie do przodu. Kilku z wyprzedzonych zawodników próbuje się za mną utrzymać, przez jakiś czas słyszę ich oddechy, ale w końcu ich gubię. Nie mam siły na taką piorunującą końcówkę jak w Uniejowie, ale rezerwa na 300-metrowy sprint została. Przed samą metą jeszcze wyprzedzam kilka osób. Życiówkę i tak mam w kieszeni, bo to moja pierwsza uliczna piętnastka, ale w końcu trzeba się chociaż trochę zmęczyć…

Pozdrawiam,

Kamil Weinberg

biegampolodzi.pl TEAM

zdjęcie by DOKTOREK

Powiązane Posty