Bo nie o to chodzi, by złapać Szakala…

Coś wisiało w powietrzu. Już sobotę w powietrzu wisiały niskie chmury i lecące z nich płatki śniegu, gnane poziomo zacinającym wiatrem. Nawet w naszym nieprzewidywalnym klimacie w październiku to się nie zdarza zbyt często. Ale w powietrzu wisiało jeszcze coś. Coś, co zapowiadało, że tegorocznego Szakala bardowie będą opiewać w swoich pieśniach, a dziadkowie będą o nim opowiadać wnukom w długie zimowe wieczory jeszcze przez wiele lat. Budzę się z poczuciem tego czegoś wiszącego w powietrzu. Po chwili dzwoni Czacha, żeby się ustawić na wspólny dojazd. Przez kontuzję nie może jeszcze pobiec, ale będzie obstawiał trasę i robił zdjęcia. Zjadam śniadanie mistrzów, popijając herbatą z odebranego wczoraj pomarańczowego Szakalowego kubka. Na rozgrzewkę truchtam spory kawał do przystanku, gdzie Czacha już czeka. Podjeżdżamy do Łagiewnickiej i nie czekamy na rzadkie jak orzeł bielik niedzielne autobusy, tylko dajemy z buta Warszawską i Skrzydlatą aż do Arturówka. Słoneczko prześwituje przez chmury, ale końcówka wzdłuż licznie zaparkowanych samochodów jest w totalnej chlapie. To tu, w przeciwną stronę, będzie początkowy odcinek biegu. Pomyśleć, że nie dalej jak tydzień temu w Uniejowie biegliśmy dychę w 20 stopniach i pięknym słońcu…

Powitania z licznymi znajomymi, odbiór chipów, depozyt, rozgrzewka… Ze względu na dużą ilość zawodników startujemy w trzech grupach. Jestem w pierwszym stadzie samców, które ma gonić Panie startujące 10 minut wcześniej.

Już przed nawrotem ze Skrzydlatej mam trochę mokro w butach, jak chyba większość z nas. Wilgotność obuwia będzie narastać aż do osiągnięcia pełnego nasycenia, ale do tego czasu będzie mi już wszystko jedno. Mimo to biegnie mi się doskonale i na zaśnieżonych ścieżkach w okolicy Arturówka trzymam średnio 5 km/min. Później trochę zwalniam, ale cały czas mam w zasięgu wzroku pomarańczową bluzę jednego ze sprawców dzisiejszej gonitwy. Zaczynam sobie nucić w głowie: „bo nie o to chodzi, by złapać Szakala, ale by gonić go…”.

Dopiero za pierwszym wodopojem po przebiegnięciu kawałka Okólnej zaczyna się to, co w Półmaratonie Szakala najlepsze. Pierwszy długi, łagodny podbieg pokonujemy cały czas tą samą grupką. Przed jego szczytem zaczynamy doganiać znajome dziewczyny. Krótka wymiana pozdrowień i napieramy dalej. Na bardzo długim zbiegu mimo wyślizganej trasy puszczam nogi i jak zwykle zyskuję cenne sekundy. Jednak według mojego planu czas głównego ataku jeszcze nie nadszedł.

Nadchodzi po minięciu znanego z Bitwy o Łódź bajorka, na ostrym podbiegu przed Parowami. W górach czuję się jak w domu, więc wrzucam wyższy bieg i wyskakuję na czoło grupki. Dobrze oznaczona trasa wkrótce doprowadza do Parowów, których stoki przypominają śnieżne zjeżdżalnie. Zbiegam na pełnej szybkości drobnymi kroczkami w dół pierwszego z nich, jakimś cudem mi się udaje nie wywinąć orła. Z rozpędu napieram przeciwległą ścianą pod górę, wyprzedzając kilka znajomych i nieznajomych osób. W drugim parowie nie zwalniam i dalej wyprzedzam ludzi, chociaż już dyszę jak pies, a może jak szakal. Zdaję sobie sprawę, że później za to zapłacę, ale taki miałem plan żeby tu najwięcej zyskać i z myślą o tym trenowałem na tych pagórach.

Na długim dobiegu do Okólnej muszę zwolnić, ale inni robią to samo, równie jak ja wypruci najtrudniejszym odcinkiem. Ostatni naprawdę stromy podbieg i zbieg są na Szpaczej Górze. Tam jeszcze odskokiem na zbiegu uciekam goniącemu mnie zawodnikowi, ale niewiele to pomaga, bo przegania mnie zaraz potem. Odtąd proporcja wyprzedzających mnie do wyprzedzanych zmienia się na korzyść tych pierwszych. Są to jednak głównie ci z czterocyfrowymi numerami, czyli najszybsi ściganci z ostatniej startującej grupy, z którymi i tak bym nie miał szans.

Mimo łatwiejszego profilu trasy tempo mi wyraźnie spada. Od 16 km przestaję zresztą je mierzyć, bo później aż do kilometra przed metą nie udaje mi się już zauważyć żadnego oznaczenia odległości. Na tym ostatnim odcinku większość trasy zdążyła się zmienić w rozdeptane bagienko, a bieg coraz bardziej przypomina kąpiel borowinową. To błoto wysysa ze mnie resztkę sił. Nogi mam jak z kamienia i biegnę na autopilocie, trzymając tempo już tylko siłą woli.

Końcówka prowadzi wokół stawów w Arturówku. Towarzystwo grupy współzawodników działa mobilizująco. Na ostatnim nawrocie wokół zachodniego stawu udaje mi się z powrotem przegonić grupkę, która mnie przed chwilą wyprzedziła. Lecę wprost przez kałuże, w butach i tak mam bagno. Na znaczku 21 km łapię na stoperze międzyczas ostatniego kilometra – 4:55! Nie wierzę, skąd miałem jeszcze tyle sił? Kilka schodków pod górę, wypadam w lewo na Skrzydlatą i robię ostatni sprint do mety. Na stoperze godzina i 53 minuty z groszami. W tych warunkach wszystko poniżej 2 godzin brałem w ciemno…

Jakaś miła dziewczyna wiesza mi medal na szyi i wręcza siatkę z pakietem. Przez dobrych kilka minut nie za bardzo ogarniam co się ze mną dzieje i snuję się jak potłuczony w okolicach mety. Dobiega ktoś ze znajomych, chyba wymieniamy wrażenia, ale umyka mi to gdzieś obok. Jedyne, co do mnie dociera, to świadomość że dałem z siebie więcej niż wszystko i większość mnie została gdzieś na trasie. Dla takich chwil warto się bawić w ten sport. Do rzeczywistości przywracają mnie dopiero coraz mocniejsze skurcze w obu nogach.

Z bólem wchodzę po schodach i udaję się do domku z depozytem, gdzie kochani Państwo Sabinka i Bronek Szmytkowie, prawdziwe dobre duchy tych zawodów, przygarniają pod ciepły dach zwłoki kolejnych biegaczy. Zakładam na siebie wszystko ciepłe co mam i dość długo próbuję rozruszać skurcze. W końcu mi się to udaje i idę pod prysznic, a potem na pizzę i słodką bułkę i losowanie nagród, z których największe wrażenie robią wypasione worki pieczywa od jednego ze sponsorów. Nic nie wygrywam, ale przynajmniej Biegam po Łodzi zdobywa puchar za II miejsce w klasyfikacji drużynowej. Nasza drużyna kończy dzień małą imprezką w Barze pod Dębem, gdzie nam towarzyszą Rachael i Mark, angielsko-szkocka para biegaczy, która przyjechała odwiedzić wczorajszy łódzki Parkrun. Mark dał się również namówić na dzisiejszy start i zajął II miejsce w swojej kategorii wiekowej. Miejscowy czarny kot upodobał sobie Rachael i większość czasu spędził na jej kolanach.

Kiedy wieczorem kuśtykałem na obolałych nogach z przystanku do domu, niebo było już zupełnie czyste. Księżyc był prawie w pełni. Zawyłem do niego jak wilk, a może jak szakal. Coś wisiało w powietrzu.

Galeria by Beata Oleksiewicz

Pozdrawiam

Kamil Weinberg

biegampolodzi.pl TEAM

zdjęcia: INES i CZACHA

Powiązane Posty