Barcelona 2013 – relacja Piotrka „Robina” Szymczaka

Na lotnisku wita nas piękne słońce i pan taksówkarz, który na nas czeka. Jedziemy do wynajętego mieszkania, szybko odświeżamy się po podróży i pędzimy na podbój Barcelony. Na pierwszy ogień idzie odwieczna budowa, czyli Sagrada Familia. Monumentalna budowla nawet na ateistach robi wrażenie. Wieczorem udajemy się na Plac Hiszpański, gdzie organizatorzy maratonu usytuowali Biuro. Nie bez komplikacji odbieramy nasze pakiety startowe, chwilkę poświęcamy na zwiedzanie Expo. Później dajemy się porwać niesamowitemu widowisku świetlno – muzycznemu, czyli pokazowi Magicznej Fontanny. Kolorowe światła, woda tryskająca w górę i na boki, do tego świetnie dobrana muzyka to wszystko powoduje, że człowiek „odlatuje” do innej rzeczywistości. Niestety, „odlot” został przerwany w sposób brutalny przez pogodę, a konkretnie wiatr i chłód, jakie towarzyszyły nam prawie przez cały pobyt w Barcelonie.

Następnego dnia wczesnym rankiem wsiadamy do autobusu turystycznego, którym mamy zamiar zwiedzać najważniejsze miejsca w tym pięknym mieście. Wyruszamy spod Sagrada Familia i pierwszym naszym przystankiem jest Park Guell. Najbardziej znany park Barcelony, którego projektantem był Antoni Gaudi, człowiek któremu to miasto zawdzięcza swój niepowtarzalny charakter. 

Po uroczym poranku spędzonym w parku wracamy na trasę. Następny przystanek: Wzgórze Tibidabo. Można się tam dostać zabytkowym błękitnym tramwajem, z którego przesiadamy się do kolejki szynowej zbudowanej przez Polaków. Ze wzgórza roztacza się piękny widok na całą Barcelonę, a gdy pogoda jest naprawdę sprzyjająca można zeń zobaczyć nawet Majorkę. 

Niestety, my nie mieliśmy tyle szczęścia. Wiał porywisty wiatr i było obrzydliwie zimno. Dodatkową atrakcją jest starodawne wesołe miasteczko, gdzie można oddać się zabawie i wygłupom, czego nie omieszkaliśmy uczynić. Wracamy do naszego autobusu i udajemy się do najważniejszej świątyni. Mówię oczywiście o Stadionie Klubu FC Barcelona – Camp Nou. Tu królują dwa kolory: błękitny i bordowy, a nazwa klubu odmieniana jest przez wszystkie przypadki. Z autobusu wysiadamy na Placu Katalońskim i udajemy się na spacer wzdłuż najbardziej znanej ulicy Barcelony – La Rambla. Zatłoczona i hałaśliwa aleja, na której królują stragany z „mydłem i powidłem” oraz Mimowie zaczepiający turystów. Na końcu Rambli wznosi się pomnik Krzysztofa Kolumba, który zaprasza nas do portu. 

Tam czeka na nas kolejna atrakcja – barcelońskie akwarium. To kolejny „pożeracz czasu”. W głębinach mórz i oceanów spędzamy ponad dwie godziny.

Niedziela to dzień startu. Budzimy się bardzo wcześnie rano, a za oknem witają nas mokre ulice i delikatnie siąpiący deszcz. No cóż, może to i lepsza pogoda, niż upał i słońce przypiekające nie przyzwyczajone po zimie ciała. Szybkie przedstartowe rytuały, delikatne śniadanie i już jesteśmy w metrze udając się na start. Na kolejnych stacjach dosiadają się biegaczki i biegacze, słychać rozmowy w wielu językach, a nad tym wszystkim króluje uśmiech i zapach maści rozgrzewających. Stojąc w kolejce do depozytu wymieniamy jeszcze krótkie pozdrowienia ze spotkanymi Koleżankami z naszego Temu – Martą i jej Mamą  Małgosią.

Wszystkie przedstartowe formalności zajmują nam chwilę i na kilkanaście minut przed startem jesteśmy już w naszej strefie, która ma kolor żółty i przewidziana jest dla maratończyków biegnących poniżej 3 godzin. Oznacza to, że oglądam plecy elity maratonu w Barcelonie. Interesujące uczucie mieć wokół siebie tych wszystkich „ścigantów”. Poczułem się lepiej, gdy obok siebie spostrzegłem „miśka”, który w różnych częściach swojego ciała miał kolczyki, a posturą przypominał raczej gwiazdę rocka niż długodystansowca. To pewnie jakiś celebryta, ale nie znam gościa. O 8:30 wyruszamy na podbój asfaltów w tym zadziwiającym mieście. Pierwsze kilometry wiodą wąskimi, nie zawsze ładnymi uliczkami (np. Av de Madrid 😉 ). Szósty kilometr to pierwsza atrakcja znajdująca się przy trasie maratonu – okrążamy Camp Nou, a na piętnastym kilometrze czeka na nas nie lada atrakcja, z balkonu wynajmowanego przez nas mieszkania gorąco dopingują nas Żony i córeczki Tomka – mojego kamrata na trasie biegu. 

Ten zastrzyk pozytywnej energii powoduje, że niepostrzeżenie mijamy kościół Świętej Rodziny. Na 29 kilometrze dobiegamy do wieżowca Agbar, którego kształt wywołuje wśród naszej dwójki żywą dyskusję. Na kolejnych kilometrach wbiegamy do wioski olimpijskiej i kierujemy się w stronę morza. Na 37 kilometrze przekraczamy Łuk Triumfalny biegnąc obok Placu Katalońskiego zmierzamy na spotkanie z Krzysztofem Kolumbem, dumnie spoglądającym na kolorowy tłum przemierzający ulice Barcelony. Mijając pomnik wielkiego odkrywcy jesteśmy świadkami pięknego wydarzenia. Chłopak oświadcza się dziewczynie! Klęczy przed Nią i wręcza pierścionek. Wspólnie przebiegli już 40 kilometrów tego maratonu, oby to był początek wspólnego, wspaniałego życia. Bez podbiegów, ostrych zakrętów i „ściany” czającej się gdzieś po drodze.

Krótki filmik z Maratonu 

W kwestii wspomnianej ściany. Zadziwiająco łatwo mi się biegnie, nie czuję dużego zmęczenia. Jedyną rzeczą, która mocno przeszkadza są pęcherze na prawej stopie. Od 17 kilometra, regularnie jak szwajcarski zegarek, przypominają o swoim istnieniu.

Ostatnie dwa kilometry to bieg w wąskim szpalerze, żywiołowo dopingujących kibiców. Jest pięknie i nogi niosą do mety. Muszę wspomnieć słówko o dopingu wokół trasy. Niestety, rozczarowałem się jego mocą. Myślałem sobie, że gorący, południowy naród będzie nas zagrzewał do walki przez 42 kilometry. Niestety, tak nie było, może zawiniła pogoda, która odstraszyła tubylców. Nie wiem, ale biegłem maratony w krajach, które uważane są za chłodne i oszczędne w wyrażaniu uczuć, gdzie doping był dużo mocniejszy.

Ostatnie 200 metrów jest piękne! Biegniemy, a między nami polska flaga, spiker wykrzykuje Viva Polonia!!! Przybijamy z nim „piątkę” i wbiegamy na metę. Na naszych szyjach wiszą już medale, a my objadamy się świeżutkimi owocami, orzechami wszystko obficie popijając napojami izotonicznymi. 42 kilometry i 195 metrów ulicami Barcelony właśnie przechodzą do historii.

Idąc po nasze rzeczy do depozytu spotyka nas jeszcze jedna miła niespodzianka. Sympatyczna Kibicka z flagą Polski pozdrawia nas i dostajemy po buziaku.

Kilkadziesiąt metrów dalej spotykamy Krzyśka – znajomka z Łódź Running Team atakującego schody do hali, w której są nasze bagaże. Gratulujemy sobie, na gorąco wymieniamy wrażenia z biegu i idziemy się przebrać. Szybko – to pojęcie względne po ukończonym maratonie, idziemy do Metra i wracamy do naszych Kibiców. Kąpiel i idziemy na zasłużony obiad. Zjadamy pyszną Paelę, która wjechała na stół wraz z ogromną patelnią. Plan na resztę dnia był taki, że spędzimy go bez eksploatujących spacerów, siedząc w knajpce i sącząc Sangrię. Jednak dziwnym trafem zeszliśmy z utartych turystycznych szlaków, trafiając w labirynt wąskich i przepięknych uliczek, gdzie nie ma tłumu turystów i życie płynie wolniej. Tak nam się ten klimat spodobał, że „dokręciliśmy” kilka nadprogramowych kilometrów. 

Następnego dnia musimy zmierzyć się z tą smutną myślą, że czas wracać do zaśnieżonej Polski. Pakujemy więc nasze walizki i nieco smutni udajemy się na lotnisko.

Tak kończy się nasza ekspresowa hiszpańska przygoda.

Ze sportowym pozdrowieniem,

Piotrek „Robin” Szymczak

 

P.S. Jadąc na maraton byłem przekonany, że do mojej kolekcji trafi bardzo ładna koszulka, w której dumnie będę biegał. Pomyliłem się, organizatorów pewnie też dopadł kryzys i w pakiecie znalazłem kolejną BIAŁĄ koszulkę. 🙂

 

Powiązane Posty