W tym roku mój dobry kolega obchodził swoje pięćdziesiąte urodziny. W ramach prezentu postanowiliśmy wraz z Kasią zafundować mu wpisowe na Maraton po Medoc, czyli maraton po winnicach jednego z najsłynniejszych winiarskich regionów Francji. Po kilku nocach czatowania przed komputerem udało mi się dokonać rezerwacji dla 3 osób. Wreszcie nadszedł moment realizacji. W piątek po dojechaniu do Pauillac i rejestracji w biurze zawodów oraz „niewielkich” problemach językowych udaliśmy się na dokupione do pakietu Mille Pates dinner, czyli kolację w jednej z lokalnych winnic. Kolacja, jak na kolację przed maratonem przystało składała się z przystawki i dania głównego – makaron, ale nie byłaby to Francja gdyby nie było potem serów i deseru. Oczywiście o napojach izotonicznych nie było co marzyć, wina natomiast nie brakowało….. ale cóż, jutro maraton nie można się było przetrenować. Kolacja skończyła się przepięknym pokazem sztucznych ogni, które malowniczo oświetliły uroczy pałacyk właściciela winnicy.
Następnego dnia po przebraniu się w „kreacje startowe” w trójkę wraz z synem Mariusza Michałem udaliśmy się na start. Osoby które startowały w strojach biegowych stanowiły zdecydowaną mniejszość i zapewne czuły się trochę nie na miejscu. Przed startem, nad głowami najbardziej kolorowego tłumu, ponad 8000 uczestników maratonu, zwisające na linach z balonów akrobatki dały podniebny popis swojej sprawności. Po starcie przez pierwsze 3 km maraton niewiele odbiegał od innych, właściwie tylko te stroje i jakiś dziwny brak „parcia na wynik”. Na 3 km trafiliśmy na pierwszy punkt żywieniowy w miejscowej winnicy. W sumie na trasie miało być 21 takich punktów ale powstało chyba kilka „spontanicznych”, poza winnicami przez które przebiegaliśmy, we wioskach. W sumie punktów w winami naliczyłem 27, trzeba tu dodać, że na wielu z nich poza winami serwowano jeszcze owoce oraz na niektórych inne specjały. Zaskakujące było to, że na wielu nie dawano wody. Ale przecież nie przyjechaliśmy tutaj aby świętować urodziny Mariusza wodą.
Trasa poprowadzona była przez winnice i co było pewnego rodzaju zaskoczeniem przez prywatne posiadłości ich właścicieli, z reguły były to pałacyki, jeżeli nie pałace, otoczone przepięknymi ogrodami często z malowniczymi stawami. Jeden z tych stawów został zresztą przez uczestników wykorzystany do kąpieli. W tym samym zresztą ogrodzie była wystawiona przepiękna kolekcja kilkunastu samochodów z początku ubiegłego wieku, okraszona dodatkowo kilkoma motocyklami z tego samego okresu. Nie obyło się oczywiście bez kilku zdjęć przy nich. W tym biegu czas nie miał praktycznie znaczenia ,przynajmniej tak nam się w tym momencie wydawało. My, pomimo mojej miłości do triathlonu opuściliśmy jednak tą posiadłość bez kąpieli w uroczym stawie i pobiegliśmy dalej. W następnej wiosce czekając na wino Mariusz miał nawet okazję jak rasowy Francuz posiedzieć na krześle na ulicy pod kościołem podziwiając tłum biegaczy i czekając na resztę z naszej grupy. Tu trzeba powiedzieć ,że od trzeciej winnicy na trasie dołączyła do nas przesympatyczna grupa ośmiu innych Polaków , z którymi do końca praktycznie biegliśmy razem. Zobaczywszy na kilku poprzednich punktach chipsy myślałem, że nic mnie już nie zaskoczy, a jednak myliłem się. Na jednym z punktów, gospodarze częstowali biegaczy, własnej roboty frytkami z majonezem. Nie mogliśmy tego odpuścić . Czekaliśmy wiec na frytki pijąc wino, bawiąc się w rytm muzyki jednego z wielu na trasie zespołów muzycznych. W pewnym momencie zostałem przez Francuzkę smażącą te frytki poproszony do tańca, 30 km w nogach w głowie sporo wina ale nie wypadało odmówić. Po opuszczeniu tego miasteczka i kilku kolejnych wbiegliśmy do winnicy gdzie poczęstowano nas dodatkowo, bagietkami i serami. Tutaj też zabawiliśmy troszkę i nasi znajomi z biegu zaintonowali Mariuszowi „Sto lat”. Niestety pora była się zbierać gdyż już dawno wynik w granicach 6h stawał się nieosiągalnym marzeniem. Pozostał na szczęście tylko zbieg do Pauillac przez kolejne dwie winnice i ostatni punkt na 40 km z winem. Ten w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich serwował białe wino bo…. kto pije czerwone wino do ostryg. Ten punkt tak mnie wciągnął, że zanim się zorientowałem wyprzedziła nas „dead line” czyli jedyni zapewnieni przez organizatorów pacemakerzy biegnący na 6.30 ( w praktyce 6.50) czyli zamykający oficjalnie maraton. Musieliśmy nadgonić ponad 200m. a do mety było już blisko, przebić się przez tłum biegnący na końcu i mogliśmy wbiec w trójkę, trzymając białoczerwone flagi , na metę. Tutaj czekali już na nas nasi nowi znajomi, którzy bardziej przestraszyli się „końca wyścigu” i przybiegli kilka chwil przed nami. Na mecie poza medalami i okolicznościowymi skrzynkami z winem czekał na nas poczęstunek z owoców, chleba oraz oczywiście wino i tym razem również piwo. Był to najwolniejszy maraton jaki przebiegliśmy ale mam nadzieję, że w pamięci Mariusza zostanie na długo jako najdłuższy maraton ale zarazem najdłuższa, bo na przestrzeni ponad 42 km impreza urodzinowa. Jeszcze raz Wszystkiego Najlepszego Mariuszu
Pozdrawiam
Tomek Grzelczak