NIEDZIELA MASOCHISTY – czyli garść debiutanckich wrażeń z warszawskiego Orlen Maratonu.

Pędzę, wymijam wszystkim, serce bije mocniej, nie wiem czy dam radę. Daję. Dojeżdżam na 3min przed odjazdem pociągu relacji Łódź- Warszawa. Jutro maraton. Mój pierwszy. W Warszawie czeka kolega, mający na koncie kilka maratonów. Jest koło 20. Odbieram pakiet startowy swój i znajomego co ma przyjechać z Łodzi dopiero przed startem. Miasteczko biegacza robi wrażenie. Nie ma kolejek, nie ma problemów, choć za kilka godzin wystartuje stąd 26tys zawodników. Razem z kolegą idziemy na pasta party.  Bardzo się cieszę z towarzystwa bo to milej zwierzyć się z lęków i obaw, którch mam przed swym debiutem wiele. Choć startowałem już w wielu biegach od 10km do 90 km górskich ultramaratonów, to dystans 42km jest dla mnie zagadką. Plany mam arcyambitne. Chcę pobiec w okolicach 3godzin. Nie wiem jednak czy jestem w stanie, bo nie realizowałem żadnego specjalnego planu. Trenowałem albo na czuja, albo na smartfonowego trenera kolegi. Zimą przygotowywałem się przede wszystkim do karpackiego wyzwania. W pamięci mam los zaprawionej w zawodach ultra koleżanki która po 35km nie utrzymała narzuconego przez siebie mocnego tempa. Mam obawy, czy ze mną nie będzie podobnie. Ale chcę spróbować. Bo jak nie teraz to kiedy? Biegi uliczne zbyt mnie nie kręcą i nie ukrywam że to niska cena właśnie skusiła najbardziej do tej maratońskiej próby. Pasta party znakomite, dokładki można do bólu, spaghetti wyborne. Jest też kawa/herbata, miód, banany. Wszystko wewnątrz Stadionu Narodowego, który trybun robi lepsze wrażenie niż z zewnątrz. Klasa europejska tak jak organizacja myślę. Bogaty sponsor chce się pokazać i mu się udaje. Jestem syty i zadowolony. 

Wieczorem orientacyjne obliczam swój czas na punkcie gdzie kibicować ma mi rodzinka. Szacuję, czy lepiej rzucać się od razu na głęboką wodę i mocnym tempem cisnąć od początku. Serce. Czy może lepiej podręcznikowo wolniej i przyspieszyć na 2 połówce. Rozum. Gryzę się mocno, czy jestem w stanie odrobić minuty z wolnego początku. Piszą, że minuty zyskane na początku mogą przynieść dziesiątki minut straconych na końcu. Piszą ci co się znają, więc im zawierzam. Ale walka serca i rozumu trwa przez całą noc. Kolejnego dnia wstaję wcześnie, bo nerwy i tak mi spać mi nie dają.

Wiedząc jednak, że to u mnie przed zawodami normalne – dzień wcześniej profilaktycznie wyspałem się na zaś. 

NIEDZIELA

Słońce mocno świeci a na niebie żadnej chmurki. Już z daleka widać że dziś miasto będzie żyło maratonem.  Zewsząd ciągną ludzie ubrani w stroje startowe, wraz ze swymi bliskimi. Wymieniamy uprzejmościowe dzień dobry, bo mimo że się nie znamy, należymy dziś do jednej klasy. 

 

Pierwsze co rzuca mi się w oczy w „miasteczku biegacza” to brak kolejek. Nie ma ich tu ani do wejścia, ani do depozytu, ani … uwaga z tym się nie spotkałem jeszcze nigdy…ani do toalet. Toalety są zresztą czyste schludne, szok jest nawet i papier. Wow, witamy w Europie. W strefach startowych dość duży tłok bo wiadomo, jest nas bardzo, bardzo dużo.

Spotykam kolegę Adama z którym pokonałem ostatnie 40km podczas górskiego biegu ultra – Chudego Wawrzyńca. Jeden maraton mamy więc już jakby za sobą. Fajnie, bo w tym ogromnym tłumie biegaczy do tej pory błąkałem się sam. Decydujemy polecieć razem. Pogadać, wespół nacieszyć się atmosferą pierwszych kilometrów. Niektórzy przeciskają się do przodu, poklepują, żartują a czasem z wrażenia i braku innej możliwości sikają w miejscu tak jak stoją. Sam też czuję parcie na pęcherz i zastanawiam się czy nie postąpić podobnie. Czasu na wyskok w krzaczki już nie ma. Nie ma też krzaczków bo wszędzie są ludzie. Wybieram więc opcję że wchłonę jak hinduski jogin. 

START

Jest równo 9.30. Harty z czołówki odjechały chyba na rowerach. Kilka sekund i znikli. To niesamowite jak mocno trzeba mieć wytrenowany organizm by utrzymywać takie tempo przez ponad 42km. Tysiące ludzi biegnących w jednym kierunku robi na mnie duże wrażenie. Przekraczamy most Świętokrzyski. Jest ciepło i przyjemnie. W tłumie nie wieje. Pierwsze kilometry lecimy dość wolno. Pomimo że nocną batalię wygrał rozum ambicja ciągle zadaje mi pytanie czy nie zbyt wolno? Adam w maratonie startował już wielokrotnie, zna swoje możliwości i tempo na 3.15 jest dla niego optymalne. Ja jestem trochę jak na debiutanta przystało nabuzowany i tempo 4.30 wydaje mi się zbyt przyjemnym spacerkiem. Na razie. Na Starym Mieście pojawiają sie pierwsze grupy kibiców. Biegnie się świetnie. Za serce łapie chór leciwych kombatantów. Po drugiej stronie w przeciwnym kierunku ulicy biegną „dziesięciokilometrowi sprinterzy”. Pojawiają się miłe dwustronne pozdrowienia. Podczas zbiegu na ulicy Tamka mocniej wypuszczam nogi mijając chodnikiem wielu zawodników o krótszych kończynach. Na dole chwilę oglądam się za Adamem. Kiwam mu ręką, on jednak biegnie swoje. Przyspieszam.

10KM 

Jestem chyba joginem bo wchłonąłem…Na punkcie odżywczym mimo braku łaknienia biorę malutki łyczek wody. Teraz przede mną strasznie długa prosta. Znam ją dość dobrze bo w ubiegłym roku dość często przemierzałem tędy na rowerze w drodze do Konstancina. Kibiców mniej niż na Starym Mieście. Niektórzy biją brawo. Małe dzieci wystawiają rączki by przebić piąteczki. Przebijam. Biegnę tempem w którym czuję się  komfortowo. Doganiam różne grupki, jednak z uwagi, że nie pasuje mi ich tempo wyprzedzam. Na Czerniakowskiej pojawia się mój największy wróg – silny wiatr. Kalkuluję, czy może nie lepiej zwolnić by biec w miniętej właśnie grupce i nie tracić energii na nierówny pojedynek. Samemu z wiatrem nie wygram. Mimo wszystko decyduję biec swoim rytmem.

15KM

Na ręce mam zwykły zegarek, organizm już dobrze rozgrzany. Nie znam dokładnie swojego czasu na kilometr, ale intuicja podpowiada że dziś takie tempo jest dla mnie ok. Na punkcie postanawiam coś zjeść, bo nim węgiel z pasta party się strawi, w piecu może dogasać. Doganiam starszego pana. Pewnie po 60tce. Na mięśniach jego nóg można uczyć się anatomii. Kłaniam się w pas. Jestem pod wielkim wrażeniem świetnej kondycji tego pana mimo tylu wiosen. Mam też pierwszych kibiców. Dopinguje mnie koleżanka ze swoim chłopakiem. Choć nie czuję zmęczenia bardzo mi tego potrzeba, bo jestem trochę wkurzony. Na co? Na wiatr… który ciągle mi w oczy. Myśl, że nie tylko mnie wcale mnie jakoś nie pociesza.   

20KM

Dłużąca się prosta, wiatr mocno dają się we znaki. Komfort znikł. Pojawił się za to znienacka jakiś podejrzanie świeży zawodnik, mijając jak tyczki kolejnych zawodników. Biegnie 20metrów przede mną, ma mój portfel a ja go gonie. Taką wymyśliłem sobie zabawę by zabić monotonię niezmiennego krajobrazu. Uczepiłem się go znajdując sobie w końcu jakiś cel. Na oznakowanie dystansu na trasie nie patrzę. Później okaże się, że to może i lepiej, bo było tu wiele pomyłek. Okolice półmetka mijam w czasie koło 1.34. Na punkcie odżywczym w drodze po czekoladę zderzam się z panem który pewnie chciał mi ją podać. Ledwie nie upadłem. Ulica Przyczółkowska nie chce się jednak skończyć.

25KM

Podbieg na Przekornej pokonany. Mijam tam kilku piechurów. Teraz powinno być już z górki. Jesteśmy na Kabatach. Na trasie znowu pojawiają się kibice. Nieliczni ale zawsze. Kibicowanie w naszym kraju widać nie w modzie. A szkoda, bo dla nas zawodników to bardzo miłe. Dopiero teraz zaczyna się prawdziwa walka z dystansem. Słońce pali, wicher chłodzi. Moczę się gąbką. Przypadkowo piję cytrynowe izo, którego nie znoszę. Wlewam je sobie nawet trochę do nosa. I ten wiatr, czemu do cholery znowu wieje mi prosto w twarz. I dlaczego nie jest z górki, skoro było pod górkę.

30KM     

Jest 11.43. Z niepokojem patrzę na zegarek. Na 32km umówiłem się na spotkanie z familią. Pisałem, że będę koło 11.50. A jest pod górkę, a mi po tym izo niedobrze. Będzie ciężko. Zaciskam zęby, staram się nie tracić tempa. Nie chcę się spóźnić. 

Na 32 km jednak nikogo nie ma … szkoda , trochę liczyłem na wsparcie, na to że ktoś sprzeda mi kopa energii. Już wcześniej trochę siadła mi psycha, że w tych warunkach na drugiej pętli nie dam rady przyspieszyć. Po cichu liczę ,że może na kolejnej stacji metra, w kolejnej grupce … ale nikogo. 

35KM 

Przez Mokotów biegnie mi się strasznie. Na zmianę jest mi to zimno, to gorąco. Pewnie słabnę i się przeliczyłem z tempem. Jaki byłem głupi chcąc szybciej przebiec drugą pętle. Jaki byłem pyszny chcąc przebiec maraton w okolicach 3godzin. Jak słabo się przygotowałem skoro już teraz ledwie przebieram nogami. Przecież jeszcze ponad 7km. 

40KM

Gdzie ten cholerny Plac Unii Lubelskiej ? Czemu wcale się nie przybliża? Dlaczego nie ma zbiegów? Tak by się teraz strasznie przydały. Nogi coraz mocniej wchodzą mi w dupę i tak bym chciał je trochę wypuścić, rozluźnić mięśnie. Ale nie zbiegu nie ma. Gość w czerwonej koszulce co biegł przede mną przez ostatnich kilka kilometrów teraz się oddala. Jejku, ale jestem słaby. Czy to ta ściana, czy zaraz mnie zetnie na amen?  Wydaję mi się, że biegnę w normalny dzień wokół normalne życie, ludzie obok obok normalnie po zakupy chodzą. Mały odlot. Wreszcie znany mi Plac Unii. Wmawiam sobie, że już zaraz będzie Palma, a za Palmą most, stadion, meta … Ale tylko sobie wmawiam, bo zaraz nie ma nic. Wszystko jest daleko. Wielu tu przechodzi w marsz, ja wolę tego jednak nie próbować, choć głowa podpowiada co innego. Wyrzeźbieni chudzi atleci i ci z brzuszkami. Sławna ściana nie ma litości dla tych co przecenili się ze swoją mocą, albo zwyczajnie nie mieli dnia. Na Ujazdowskich kolega krzyczy, żebym gonił murzynów, ale zamiast tego, dochodzi mnie jakiś okropnie głośny charkot niemłodych już płuc. Strasznie irytuje mnie ten głośny świst. Domyślam się, że dogania mnie jakiś senior. Słyszę jakby sapał mi do ucha. Staram się uciekać, ale długo nie daję rady. Wyprzedza mnie 100letni staruszek. 

42,195

W końcu jest Palma na Rondzie de Gaulle’a. Koniec cierpienia jest więc blisko. Widać nawet stadion. Zaczynam liczyć kroki. Do 50 na przetrwanie. Większa liczba już zaczyna mi się kiełbasić więc tak do 50ciu jest idealnie. Na moście Poniatowskiego zbieram się w sobie, wyprzedzam ale też jestem wyprzedzanym. Lecę na rezerwie. Na ostatnim punkcie tylko polałem się wodą. Teraz zaschło mi w gardle. Cisnę dość mocno, znowu przyjmuje cele. Teraz tego stulatka, chyc. Teraz tego w czarnym. Ooo, już go prawie mam.  Na zbiegu to ja się rozpędzę. Ale kurde, ten w czarnym rozpędził się też. Gonię dalej. Liczę że zostały 3proste. Nogi niosą same. Rozpędzony mijam tego w czarnym i wielu innych. Ale co to znowu za zakręt ? gdzie ta meta.. Jezu tak daleko? Słyszę doping znajomych. Zaciskam zęby. Gaz do dechy. Ostatkiem sił doganiam nawet tego w czerwonym …  Krzyk wiwaty.

Meta. 

3.10.36_Koniec cierpienia. 

Pozdrawiam

Szymon Pietrowski

 

Powiązane Posty