Blackmores Sydney Marathon 2015

Pomysł wyjazdu na bieg do Australii powstał na corocznym Balu Biegacza w styczniu 2015r. Co prawda na ten rok miałem inne plany startowe ale pokusa wyjazdu na antypody świata była nie do odparcia. Mojej koleżanki z Klubu Biegacza Arturówek Łodź córka wyemigrowała razem z mężem do Sydney. Dobrzy rodzice postanowili odwiedzić córkę i przy okazji przebiec maraton.

Na moje pytanie czy mogę się z nimi zabrać odpowiedzieli, że oczywiście TAK. Mieliśmy już jeden wspólny wyjazd na maraton do Chicago w 2007 roku, więc znaliśmy się już dosyć dobrze od podróżniczej strony. Decyzja podjęta więc zabrałem się do załatwiana formalności. Po pierwsze wiza australijska. Miłe zaskoczenie jest darmowa. Załatwia się ją on-line. Nawet nie jest wymagane zdjęcie. Odpowiedź otrzymałem na drugi dzień po wypełnieniu aplikacji. Wjazd na 3 miesiące przez cały rok. Następny krok to zapisać się na maraton. Tu już poszło bez problemu i po uiszczeniu 180$ australijskich moje zgłoszenie zostało zaakceptowane przez organizatora. Pozostało załatwienie noclegu i najdroższa rzecz czyli bilet lotniczy. Bilet udało mi się kupić jeszcze względnie tanio czyli czytaj poniżej 4 tys. złotych. Sprawdzając ceny hoteli w Sydney włos jeżył mi się na głowie. Hostele nie wchodziły w grę, bo sale były tylko wieloosobowe. Olga do której miałem przyjechać zasugerowała mi żebym spróbował znaleźć nocleg przez portal Air BNB. Jest to portal w którym można wynająć pokój lub całe mieszkanie czy też dom od ludzi mieszkających w miejscu, które chcemy odwiedzić. Jeśli chodzi o wynajęcie pokoju w Sydney na 12 nocy zapłaciłem połowę tego co za hotel.

Zbliżał się powoli dzień 14 września, dzień wylotu do Sydney. Wszystko przygotowane i spakowane 13-ego w niedzielę. Ni stąd ni zowąd w nocy budzi mnie ból zęba, taki, że nie mogę z powrotem zasnąć. Co za pech ale przecież byłem ostatnio u dentysty i wszystko sprawdziłem. Ok myślę sobie. Busa do Warszawy na lotnisko mam dopiero w południe. Zdążę odwiedzić stomatologa. Na miejscu okazuje się, że to nic takiego. Pani przepisuje płyn do płukania dziąseł i ból ustępuje. Co za ulga. Taksówką udaję się na dworzec Łódź Kaliska. Stamtąd jadę busem do stolicy. Obok mnie siedzi dziewczyna. Rozmawiamy ona leci służbowo do Wilna, jak się dowiaduje gdzie się wybieram i po co rozmowa schodzi na panującą modę na bieganie. Przed halą lotniska żegnamy się życząc sobie bezpiecznej podróży. Do wylotu mam jeszcze jakieś 3 godziny. Najpierw czeka mnie lot do Londynu na Heathrow jakieś 2,5 godziny, następny etap to 14 godzinna droga do Singapuru i stamtąd jeszcze 7 godzin lotu do Sydney. Na Okęciu dowiaduję się, że lot do Londynu jest opóźniony o jakieś 30 minut. Nic takiego myślę, zdążę się przesiąść. I już w Polsce napotkałem pierwszy i jedyny jak się okazało później problem. Pani sprawdzając mój paszport nie widziała w systemie mojej wizy australijskiej. Na szczęście byłem przygotowany i przedstawiłem wydruk, który okazał się tylko częściowo pomocny. Personel lotniska Chopina i tak musiał zadzwonić w nie znane mi miejsce i wyjaśnić sytuację. Okazało się, że system komputerowy lotniska jest źle skonfigurowany z systemem światowym i stąd podobno to nieporozumienie. Myślę sobie nie ma co się denerwować przed taką podróżą ale i tak postanowiłem po odprawie niepotrzebny stres ugasić  kuflem piwa. Tak czy siak szczęśliwie znalazłem się w samolocie brytyjskich linii lotniczych do Londynu. Zanim się obejrzałem byliśmy już nad stolicą Wielkiej Brytanii i z okna samolotu popijając zimne piwo podziwiałem pięknie oświetlony stadion Wembley. Po wylądowaniu na Heathrow wszystko żeby zdążyć na następny lot musiałem robić biegiem. Potrzebowałem zmienić terminal więc na to zeszło trochę czasu. Autobus, który mnie wiózł z 3 na 5 terminal jechał prawie 30 minut. Czas uciekał nieubłaganie. Potem jeszcze szybko schodami ruchomymi na górę jakąś kolejką do właściwej bramki i już siedzę w Boeingu 777. Mam miejsce na końcu samolotu i przy przejściu. Celowo tak rezerwowałem, żeby swobodnie wstawać i wychodzić z miejsca  nie przeszkadzając przy tym innym pasażerom. Plusem takiego miejsca jest też bliskość toalety. Bądź co bądź przed mną w końcu ponad 20 godzin lotu. Planowałem wypić parę drinków. W czasie podróży poznaję hiszpańską parę, którzy tak jak ja udają się do Sydney na bieg. Różnica między nami jest taka, że oni będą biegli półmaraton,a ja cały dystans. Lot przebiega planowo i nie jest wcale dla mnie o dziwo uciążliwy. Zerkając na ekran z mapą w poprzedzającym mnie fotelu emocjonuje się miejscami nad, którymi przelatujemy. Iran, Indie, Zatoka Bengalska, Nicobar Island na morzu Andamańskim itp. O 5.05 rano planowo lądujemy na Kingsford Smith International Airport w Sydney. Myślałem, że przy odprawie będę wypytywany tak ma to miejsce np. w U.S.A po co, na co, z kim i dlaczego przyleciałem do Australii. Nic bardziej mylnego. Oficer biorąc mój paszport nie zadał mi ani jednego pytania. Uśmiechnął się tylko po czym wbił coś do paszportu i powiedział zacinając się przy moim nazwisku „Enjoy your stay Mr. Sarzyński”. Bez trudu na lotnisku w hali przylotów odnajduję Olgę. Niedługo potem witamy się z jej rodzicami Julą i Zbyszkiem, którzy przylecieli innym lotem przez Dubai. Tak więc wszyscy szczęśliwie dotarliśmy. Czas na podbój Australii.

Nie planowaliśmy się kłaść spać po tak długim locie. W końcu tutaj zaczynał się dopiero dzień i to słoneczny. Olga postanowiła nas zawieść na promenadę w zamieszkiwanej przez nią i później przez nas dzielnicę Manly. To co zobaczyłem o 6 rano w środę na promenadzie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Masa ludzi biega wzdłuż wybrzeża oceanu ale to jeszcze nic takiego. Ogrom ludzi po prostu ćwiczy. Starsze osoby robią pompki i brzuszki na trawniku. Na plaży parę osób gra w siatkówkę, całe zorganizowane grupy uprawiają modny teraz Cross Fit, inni trenują chodzenie po linie. To co najbardziej mi się spodobało to damska sekcja bokserska. Te dziewczyny wybiegały ze swoich domów na trening od razu w założonych rękawicach bokserskich. Przypominam, że to jest normalny dzień pracujący o świcie. Tego widoku nie zapomnę do końca życia. Myślę sobie, że to jest dopiero motywacja zobaczyć coś takiego . Wszyscy na około nas ćwiczą. I tak już było do końca mojego pobytu w Sydney.

Co do samego miasta, które zwiedzaliśmy w ciągu naszego pobytu na uwagę zawracają liczne parki krajobrazowe okalające miasto. W parkach są wytyczone trasy do pieszych wędrówek nierzadko mające ponad 10km długości. Zwraca uwagę niesamowita przyroda, której nie spotka się na naszym kontynencie. Niektóre trasy prowadzą do magicznych miejsc gdzie na skalnych ścianach lub na ziemi wciąż widoczne są malowidła aborygenów. W Sydney jest kilkadziesiąt plaż o różnej wielkości. Jedne są naprawdę małe, a inne bardzo duże. Do największych i najbardziej elitarnych zalicza się plaża Bondi Beach. Niesamowitą dla nas rzeczą było to, że przy brzegach niektórych plaż zbudowane są publiczne baseny z których można korzystać za kompletną darmochę. Mieszkaliśmy w dzielnicy Manly z której dojazd do centrum miasta był możliwy na dwa sposoby. Samochodem albo autobusem przez największy most Hearbor Brigde lub promem. Korzystaliśmy z obu możliwości, jednak najbardziej ciekawa i widowiskowa była podróż promem trwająca ok. 30 minut. Z promu świetnie widać panoramę miasta z wcześniej wspomnianym mostem, słynną Sydney Opera House oraz drapaczami chmur. Podczas naszego pobytu w Sydney udaliśmy się na przedstawienie do owej opery, które nosiło nazwę „Cirque De La Symphone”. Było to świetne połączenie sztuki cyrkowej z muzyką symfoniczną. Ciekawostką jest, że w finale występu pojawił się polski duet, laureat polskiej edycji programu „Mam talent” Jarek i Darek. Nie ma co w takim miejscu jak Sydney Opera House mogą występować artyści tylko światowej klasy. Oprócz tego pierwszy raz w życiu skusiłem się na odwiedzenie muzeum Madame Tussauds. Była to dla nas niezła frajda móc fotografować się z gwiazdami filmu, muzyki czy sportu w efektownych sceneriach i przy doskonałej muzyce sączącej się z głośników. W Sydney odwiedziliśmy również dwa oceanaria. Jedno znajduje się w dzielnicy Manly o nazwie Sea Life Sanctuary, drugie większe przy porcie Sea Life Aquarium. Ilość tuneli otoczonych wodą, rekinów i innych niebezpiecznych stworzeń przeszła nasze wszelkie oczekiwania. W samym centrum miasta znajduje się słynna wieża The Sydney Tower Eye, mierząca od dołu do czubka 309 metrów na której szczyt zawiozła nas superszybka winda. Roztacza się z niej przepiękny widok na panoramę całego miasta. Oczywiście przy każdym kierunku świata wszystko co się widzi jest świetnie opisane i narysowane oraz podane są odległości. Centrum Sydney jest czyste i zadbane. Zwracają uwagę liczne publiczne toalety, które są bezpłatne. Wspomnę jeszcze o jednym miejscu, które warto tutaj opisać. Pewnego ranka w sobotę wybraliśmy się do nietypowego zoo znajdującego się jakieś 60km od Sydney. Nietypowość ta polegała na tym, że spacerowało się wśród kangurów, emu i innych zwierząt. Można było się z nimi fotografować zachowując oczywiście pewną ostrożność o czym zostaliśmy poinformowani przez obsługę ogrodu.  Co do innych bardziej niebezpiecznych zwierząt to były one jednak za ogrodzeniem. Mam tu na myśli np. tak zwanego Diabła Tasmańskiego czy psa Dingo. Pani z obsługi w stroju skauta przyniosła na rękach Pandę, którą można było pogłaskać i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Ta sama sytuacja dotyczyła pytona o żółtej barwie. Jednak tutaj chętnych oprócz dzieci było znacznie mniej. Po tych wszystkich wrażeniach nieuchronnie zbliżał się dzień biegu. Jednak dwa dni przed startem udaliśmy się do biura biegu po odbiór pakietów startowych. Zaskoczyło nas to, że wszystko mieściło się w małym pałacyku w centrum miasta. Nie było tutaj dużego rozmachu jak przy innych biegach w wielkich miastach europejskich czy amerykańskich. Powiedziałbym nawet, że było bardzo skromnie. Na palcach jednej ręki można by policzyć stoiska z ubraniami i butami do biegania. W pakiecie tak naprawdę był tylko numer startowy oraz numer, który należało nakleić na torbę przeznaczoną do depozytu. Dostaliśmy również wodę i dowolną ilość batonów energetycznych.  Jak to przed startem w maratonie pobudka jest zazwyczaj wcześnie to w Sydney należało wstać bardzo wcześnie. Organizator bowiem zaplanował start na 7.30 rano 20 września 2015r. Pogoda tego dnia była doskonała na bieganie. Pochmurno i niezbyt ciepło jak na Australię. Start i miasteczko maratońskie usytuowane było pod mostem Harbour Bridge. Pierwszy etapem biegu był podbieg na most i dalej przez niego ruszyliśmy w stronę centrum miasta przy okazji podziwiając z mostu piękną panoramę miasta. Warto zaznaczyć, że jest to jedyny dzień w roku w którym most jest całkowicie zamykany po to żeby maratończycy mogli swobodnie po nim przebiec. Pierwsze kilometry wiodły przez ścisłe centrum miasta, by później wbiec do przepięknego  Cenntenial Park. Z parku wybiegliśmy obok obiektów olimpijskich z 2000 roku usytuowanych z kolei w Olimpic Park. Od razu obrazek w głowie co tu musiało się wtedy dziać. Następnie biegliśmy również parkowym terenem obok Moore Park Golf Course i dalej już w samo centrum. Meta znajdowała się przy samej operze. Doping tam był niesamowity gdyż wokół opery jest pełno różnych restauracji i barów z ogródkami na zewnątrz. Ich klienci tworzyli niesamowitą atmosferę. Czego nie zapomnę z tego maratonu to tego, że żaden z biegaczy nie załatwiał się pod przysłowiowym drzewkiem. Jeśli była toaleta to wszyscy chętni zbiegali z trasy i nawet stali w kolejce. Nikt przynajmniej z tego co zaobserwowałem nie odważył się iść pod płot czy drzewko. No ale jak wspomniałem wcześniej dostęp do darmowych toalet jest tutaj powszechny. Zwracała uwagę bardzo duża ilość Azjatów biorących udział w maratonie. Spotkaliśmy w czasie biegu nawet jedną osobę z Polski. Był to biegacz z Lublińca. Jeśli czyta tą relację to serdecznie go pozdrawiamy. Oprócz maratonu odbył się półmaraton, bieg na 10km oraz Bridge Run i Family Fun Run, który był biegiem tylko po samym moście. Sam maraton wspominam bardzo dobrze. Bawiłem się tym biegiem robiąc na trasie bardzo dużo zdjęć. Nie przeszkodził mi w tym nawet padający deszcz przez prawie połowę dystansu. Zresztą byłem już tydzień w Sydney i zdążyłem się chyba przyzwyczaić, że pada tutaj dosyć często. Aczkolwiek nie jest to zawsze ulewny deszcz. Pojawia się on nawet przy słonecznej pogodzie. Winny jest pewnie ocean ze swoją siłą i nieprzewidywalnością. Na mecie każdy z uczestników otrzymywał pamiątkowy medal z wizerunkiem Raelene Boyle popularnej w latach 70 i 80tych biegaczki australijskiej oraz koszulkę techniczną Finshera. Jula przybiegła jakieś parę minut przede mną, więc już kiedy wszyscy się znaleźliśmy udaliśmy się na zasłużoną tego dnia kolację i odpoczynek. Ja zostałem jeszcze parę dni w Australii natomiast Jula z rodziną udali się do znajomych na Gold Cost niedaleko Brisbane. Dzięki ich uprzejmości mogłem zamieszkać w mieszkaniu Olgi pod ich nieobecność za co tutaj chciałbym bardzo podziękować. Zostając ostatnie 3 dni sam w Sydney kręciłem się głównie po Manly obserwując co rano to niesamowite zjawisko trenujących ludzi i robiąc przeróżne zakupy. Obserwując biegaczy np. zwróciłem uwagę, że 99% z nich biegało lądując na śródstopiu, a nie na pięcie.  Potwierdzało to tylko tezę, że oprócz tego, że jest to społeczeństwo bardzo aktywne to przy tym świadome i rozumiejące biomechanikę ludzkiego ciała. Podobało mi się również to, że wielu ludzi po treningu, po wypiciu paru łyków wody z powszechnie dostępnych studzienek, udawało się na kawę. Polubiłem ten ich zwyczaj. I w ogóle polubiłem Australię i wiem, że nie była to pierwsza ani ostania moja wizyta w kraju gdzie rano budząc się dzięki niesamowitym odgłosom za oknem mogłem poczuć się jak w zoo.

 

Z biegowym pozdrowieniem

Adam Sarzyński

Powiązane Posty