Berlin Calling – tytuł filmu opowiadającego o Berlińskim klimacie z muzyką techno w tle i szaleńczym pędem w sercu. Dokładnie poczułem go siedząc w noc poprzedzającą mój start w biegu na 10km, w jednym z małych klubów poupychanych w kamienicach dzielnicy Kreuzberg. W głowie utkwił mi obraz pięknej skośnookiej kobiety, która zanim pozwoliła Nam usłyszeć dźwięk tak go zapętliła, że odniosłem wrażenie, iż jest jakby integralną częścią ścian, w których się znaleźliśmy, wypływa z nich i synchronizuje się z pulsem bawiących się ludzi. Wspomniany film zostawił w moim sercu coś czarnego. Podobnie robi mi – do spółki z Metallicą – Lou Reed w utworze Brandenburg Gate, zostawia niepokój i napięcie mięśni podobne do tego odczuwanego na chwilę przed startem maratonu. Z drugiej strony Berlin Calling to wezwanie do działania, zapowiedź czegoś nowego, tak ja też to słyszę, niczym w utworze grupy The Clash. Tym novum miał być mój pierwszy start w zagranicznym biegu. Po śniadaniu złożonym z płatków owsianych wymieszanych z masłem orzechowym ruszyliśmy w kierunku stacji metra. Stresik zaczyna mnie łapać, mówię Kamili i Kaśce, że coś kiepsko to widzę i najpewniej czeka mnie niezły blamaż. Po drodze mamy jedną przesiadkę i wysiadamy w szklanym domu zwanym przez miejscowych Berlin Hauptbahnhof. Ruszamy nad rzekę Sprewę gdzie po 2 mniejszych i 2 większych pętlach mam wykręcić łącznie 10km. Gdzieś na godzinę przed startem zaczyna mocno padać deszcz, zrobiło się mało romantycznie. Powiedziałbym: „co to dla biegacza” i pewnie wszyscy by się podpisali pod tym utartym frazesem, gdyby nie fakt, że do startu mam jeszcze godzinę a ja tu moknę i stygnę. Taki lajf, więc nie ma co płakać, czas się trochę rozgrzać. Na chwile przed startem po ulewie nie ma już śladów – no może poza paroma kałużami – a z za chmur zaczyna wyglądać słońce. Bieg rozpoczął się o 11.30. Tradycyjnie ustawiłem się w drugiej linii, dziewczyny kibicują mi jakieś 200m dalej. Od początku chciałem trzymać się jak najbliżej czołówki wyścigu. Na pierwszym kilometrze jestem 4, wow to nowość jak dla mnie. Biegnie mi się dobrze, – choć słońce zaczyna coraz mocniej grzać – oddech stabilny, nogami przebieram jak Struś Pędziwiatr na Cartoon Network tyle tylko, że jak na pierwszym kilometrze spojrzałem na stoper to się okazało, że idę po 3’17’’/km. No ładnie, chyba mnie poniosło! Nawet tysiączek nie robię w takim tempie. Rozsądek nakazuje mi zwolnić – co też pokornie czynię – i cisnąć mniej więcej 3’45’’/km. Lecę jak po swoje, staram się przyspieszać na płaskim i odpuszczać trochę na podbiegach. Po 5km mijam linię start/meta i uśmiecham się do uradowanych koleżanek. Słyszę jak mnie dopingują, krzyczą, że jestem siódmy. Postanawiam jeszcze trochę przyśpieszyć. Nogi mnie niosą i wiem, że mam szansę na świetny wynik. Próbuję dojść dwójkę biegaczy będących jakieś 100m przede mną. Ten wyczyn jednak nie jest mi pisany. Oni rywalizują bezpośrednio ze sobą i widzę, że to współzawodnictwo mocno podkręca ich tempo. Dobiegłem do mety na niezmienionej, siódmej pozycji, łamiąc przy tym 37min, poprawiając swoją życiówkę o jakieś 2 minuty i 14 sekund, potwierdzając swoją dominację w kategorii „najszybsze nogi w CE-TRUCHT” i zdobywając status gwiazdy u starych – nie wiekiem, lecz stażem znajomości – koleżanek, TYLE WYGRAĆ! Wynik 36’49’’, miejsce 7 na 490 uczestników, nie sądziłem, że stać mnie na taki wyczyn. Pokochałem Berlin, a On mi się odpłacił… Tylko jeden Sobek zmącił mój spokój i zachwyt nad sobą, pytając przekornie: Miłosz Socha jaki to był dystans – 9 km? Niczym Dicaprio w Incepcji zasiał we mnie niepokój, a co jeśli to nie była pełna dycha? Dzięki Bartek, nienawidzę Cię;/
Pozdrawiam
Miłosz Socha