Pokora. Bajka na dobranoc.

Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami w pobliżu dużego miasta w którym imprezy biegowe odbywają się prawie co tydzień, za to miasto praktycznie nie ma ścieżek rowerowych, na wsi żył sobie pewien człowiek. Dokładnie był to mężczyzna w średnim wieku (młodszym czytelnikom wyjaśniam, że średni wiek to ok. czterdzieści lat i wtedy jeszcze się nie umiera ze starości) Pracował, spał, czasami poszedł z kolegami pograć w kosza. Mijały lata. Gdy tak w pewnym momencie uzmysłowił sobie, że oprócz pracy trzeba mieć jeszcze jakiś inny cel w życiu, zaczął biegać. Początkowo nieudolnie, potem odrobinę lepiej. Dystanse zaczęły przekraczać 5km, 10km w końcu stanął na starcie pierwszego półmaratonu i pół roku później maratonu. Duma rozpierała go okrutna, a i zewsząd zbierał gratulacje. Każdy rok przynosił poprawę wyników. Mężczyzna poznał nowe słowo–życiówka. Walka o kolejne życiówki stała się celem samym w sobie na kolejnych kilka lat. I faktycznie wszystko mu sprzyjało; miał przy tym olbrzymie wsparcie rodziny i znajomych. Nawet drobne kontuzje nie złamały woli „sportowca amatora” w dalszym doskonaleniu formy. 

Aż nadszedł ów rok; rok w którym miało się zmienić życie tego człowieka. Rok zapowiadał się niesamowicie. Poprzedzony był wieloma znakami na ziemi i niebie. Dokładnie to nadszedł wrzesień i po sportowo udanej wiośnie mężczyzna postanowił zakończyć sezon startem w jednym z polskich maratonów. Ponieważ niedawne wyniki z półmaratonu 1.39 i maratonu 3.48, a także ukończenie morderczego wyścigu w sporcie wielozadaniowym łączącym ziemię i wodę, tak modnym w ostatnich latach pozwalały mu na spokojne wystartowanie za pacemakerem z tabliczką 3.45. Taki miał przynajmniej plan. Pogoda była wręcz idealna; bez upału. Wszystko szło jak z płatka do 20 kilometra. Potem pojawiły się pierwsze oznaki zmęczenia i uciekła tabliczka z napisem 3.45. Nic to pomyślał sobie; na pewno nie dam się dogonić grupie 4.00. Przecież mam duże doświadczenie; ukończyłem już 9 maratonów. Nie jestem nowicjuszem i wiem jak się zachowuje moje ciało. To chwilowy kryzys. Jeszcze radośnie pozdrawiał kibicującą żonę i syna.  

Na 30 kilometrze świat się zawalił. O co chodzi? Przecież jest niezniszczalny myślał sobie, jednak musiał przejść do marszu.  Żołądek przestał przyjmować cokolwiek, nawet z piciem były problemy. Maszerował już do końca w tempie 8min/km. Wcześniej maszerował już w maratonach  ale były to jedynie incydenty w końcówkach. Ok. 38 kilometra wyprzedziła go tabliczka 4.15. Jedynie ostatnie 500m ukończył „biegnąc”. Nie pomagali nawet kibice na trasie wspaniałym dopingiem. Meta po 4.24 min. Potem dowiedział się, że żona zaczynała pytać w karetkach czy coś się nie stało. Komentarze rodziny na mecie na temat  stanu jego organizmu pozostawmy dla dorosłych czytelników. 

No właśnie co się stało?. Jakie ów dzielny mężczyzna popełnił błędy?. Pomimo upływu już ponad roku mężczyzna ten dalej nie wie co się stało. Może za mało pił na trasie, może zgubiły go nowe żelki, z przyswajaniem których ma problem, może po prostu źle się przygotował, a może zgubiła go pewność siebie? Maraton ten nauczył go jednego – pokory. To był przełom w jego życiu. Od tego momentu skończyły się życiówki, a zaczęło się uprawianie sportu w innym wymiarze. 

Wydarzenia opisane w bajce wydarzyły się naprawdę. Termin, dyscyplina  i miejsce akcji nie mają żadnego znaczenia. Czytelnik może je sobie dopasować wg. własnego uznania.

Wg. słownika języka polskiego „POKORA” to:

1. świadomość własnej niedoskonałości

2. uniżona postawa wobec kogoś

Pozdrawiam

Krzysztof Józefowicz

Powiązane Posty