Rozmowa z Mnichem: poznaj siebie i własne słabości. Relacja z ultramaratonu Niepokorny Mnich.

Rozmowa z Mnichem: poznaj siebie i własne słabości. Relacja z ultramaratonu Niepokorny Mnich.  

 „Dawno, dawno temu na słowackim Spiszu w Czerwonym Klasztorze, żył Brat Cyprian – mąż wielce uczony, ale duchem niespokojny. Jego największym marzeniem było latać jak ptaki, choćby orły. Przez długie lata pracował nad wykonaniem maszyny latającej, którą jak głosi legenda wykonał. Według opowieści na własnoręcznie skonstruowanej lotni zleciał ze szczytu Trzech Koron na dziedziniec Czerwonego Klasztoru lub, jak głosi inna legenda, przeleciał nad Morskim Okiem, gdzie został zamieniony w skalny głaz, nazywany do tej pory Mnichem. A, że był niepokorny, odważny i niezłomny w osiąganiu swoich celów trasa 96 km nosi nazwę „Niepokorny Mnich”.”

Tegoroczna edycja cyklu biegów w Szczawnicy zebrała ponownie 250 śmiałków odkrycia tajemnicy Niepokornego Mnicha, gdzie przygoda miesza się z bólem, pokorą i wyzwaniem. Na starcie nie zabrakło również i nas – dwóch debiutujących na dystansie 90+ nizinnych śmiałków: Szymona i Tomka.

 

Relacja Szymona i Tomka: 

 Prolog

Niedziela. Godziny wieczorne. Zerkam na oblepione błotem buty. Jeszcze wczoraj o tej godzinie zmagałem się z trasą Niepokornego Mnicha, dziś w ciepłym domu zmagam się z bólem próbując wstać i usiąść. We mnie plątają się ambiwalentne uczucia. Z jednej strony radość i euforia, z drugiej smutek i niesmak, że nie wszystko poszło zgodnie z planem. Planem? Czy w ogóle miałem jakiś realny plan poza tym, aby dotrzeć do mety?

 ….

 Część I. Start.

Budzik dzwoni kilka minut po 2:00. Pobudka. 3-4 godziny przerywanego snu nie dają poczucia wypoczynku, jednak niczego innego, po spaniu na sali pełnej biegaczy nie można się spodziewać. Na śniadanie kilka łyków izotonika oraz makaron z suszonymi pomidorami. Wystarczy. Zakładam na siebie spodenki, getry kompresyjne, koszulkę termo oraz kurtkę wiatroodporną i ruszamy wspólnie z innymi ultrasami na start. Na plecach blisko 2-kilogramy ciężar: bukłak z wodą, izo + obowiązkowy sprzęt według wytycznych organizatora.

Tomek: Budzik na 2:00, ale 15 minut wcześniej już jestem praktycznie gotowy i zjadam śniadanko. Nie sposób spać – Mnich siedzi w głowie i zasnąć nie daje…

Noc. Ciemna noc, rozświetlana ulicznymi latarniami i czołówkami startujących zawodników. Jest nas 250-tka. Każdy, bez wyjątku ma jeden cel – ukończyć ultramaraton. Zadanie to nie łatwe – oprócz czekających przewyższeń, błoto i nieopuszczająca dwudziesto-kilku stopniowa temperatura. Na szczęście w nocy odczuwamy przyjemny chłód. Wybiła 3.00. Po minucie ciszy dedykowanej ś.p. Lucjanowi Chorąży – ubiegłorocznym zwycięzcy, ruszamy do biegu.

Noc. Drogę rozświetlają latarki czołówek. Zbitą grupą docieramy do pierwszego wzniesienia, jeszcze w Szczawnicy. Przecieramy szlak do najwyższego punktu na trasie (1169 m n.p.m) – Schroniska na Przehybie. Przyjemny chłód świtu i niepowtarzalny wschód słońca. Dla takich scenerii warto jechać kilkaset kilometrów i wstawać w środku nocy. Takie scenerie pozwalają odnaleźć sens drogi do naszego zmęczenia.

Pierwsze kilometry pokonuję wspólnie z Szakalem Tomkiem. Zmęczenia nie odczuwamy, choć braki w typowo górskim treningu wychodzą – na zbiegach, gdy inni pędzą w dół, my ostrożnie zbiegamy obawiając się o stan czworogłowego na późniejszym etapie.

T: Pierwsza góra – Dzwonkówka (7km, 983 m n.p.m., czyli bagatela 500 m nad Szczawnicą). Nie mam pojęcia, jakim tempem leźć na górę, więc dopasowuję je do otaczających mnie biegaczy. Jak się okazuje później – to było najszybsze podejście w moim wykonaniu na trasie Mnicha. Ale tak chyba wszyscy debiutanci mają, nie ? 😉

Na wierzchołku wciąż ciemna noc, a zbiegając na przełęcz wybiegamy z lasu na otwarty teren. Widok jaki się nam wtedy ukazał – ciągnący się na przestrzeni kilku już kilometrów sznur światła znikający gdzieś w lesie po drugiej stronie przełęczy – takie rzeczy tylko na górskim ultra J. Dalej kolejna część podbiegu pod Przehybę i pierwszy śnieg na trasie. Zaczyna świtać.

Gdy docieramy na Przehybę stawka już wyraźnie jest rozciągnięta. Łykamy kilka kubków izotonika, przegryzamy pomarańczami i ruszamy dalej.  Tym razem zamiast pod górę, zbiegamy mocno w dół do Rytra i kolejnego punktu odżywczego. Tutaj znajome nam trasy i ulice bowiem w 2011 roku wspólnie przekraczaliśmy metę podczas VIII Visegrad Marathon.

Nie tracąc czasu ruszamy dalej – czeka nas 20 km do przepaku na Przełęczy Gromadzkiej.

T: W głowie wciąż euforia! Jestem w górach, jestem na trasie Mnicha, biegnę! J Na początku zbiegu z Przehyby przepiękny wschód słońca nad Pasmem Jaworzyny, bajka. Ale już po chwili pierwszy sygnał alarmowy w głowie – na krótkim (jedynie 200 m w pionie), ale stromym zbiegu pierwszy raz poczułem uda. Już teraz, tak wcześnie? Na szczęście wkrótce zrobiło się bardziej płasko i szybkim tempem dotarliśmy do kolejnego punktu odżywczego w Rytrze (23 km).

Teraz przed nami wypiętrzył się kolejny z dużych podbiegów – przez Koziejówkę na Niemcową, czyli kolejne 670 m w górę. Wciąż z Szymonem trzymamy się razem, podziwiając widoki. Stawka rozciągnęła się już na tyle, że wydawało się, iż jesteśmy sami na trasie. Dopiero na najstromszym odcinku doganiamy i prześcigamy innych biegaczy, w tym jednego z bohaterów Mnicha – Psakomandosa J. Czujemy się mocni. Za mocni?

31km – I znowu w dół, do Kosarzysk. Boli. To zbieganie jakoś nie idzie, większość wyprzedzonych na podejściu dogania nas teraz. Oj będzie ciężko. Ale przecież wiedzieliśmy o tym J.

 

Część II. Samotnie do Przełęczy Gromadzkiej.

Na ok 35 kilometrze przed podejściem na Eliaszówkę, Tomek zostaje w tyle, ja rzucam zza pleców, iż będę szedł spokojnie swoje i niedługo się spotkamy. Nie spotkaliśmy się już do przepaku. Narzuciłem sobie dobry rytm marszu na podejściu i techniką tą zacząłem wyprzedzać całe grupki zawodników, którzy wcześniej „łykali” mnie na zbiegach. Ta tendencja będzie nam towarzyszyła do samej Przełęczy – na podejściach ja wyprzedzam, na zbiegach oni mnie.

T: 35km – Początek podejścia na Eliaszówkę – czyli kolejne pół kilometra w pionie do pokonania. Zatrzymuję się na minutkę by się przebrać – robi się ciepełko. Szymon rzuca że on nie czeka, powoli będzie szedł w górę. Gonię więc. Doganiam jednego, drugiego, trzeciego, ale żaden z nich to Szymon J. Cóż, „powoli” to pojęcie względne ;).

Potem nagle… kryzys. Tak z nienacka. Słońce, gorąco, pod górę, do domu daleko… Pierwsze myśli o tym, że się nie uda, że to bez sensu. Chwila przerwy, baton, żel, na nowo ułożenie spraw w głowie. Udaje się mnie siebie przekonać, napieram dalej J.

Na niebie słońce już w centralnym punkcie. Jeżeli ktoś nie jest „ciepłolubnym” biegaczem cierpi. Cierpię więc i ja. Na szczęście na trasie jest sporo odcinków, gdzie można schować się w cieniu. Organizm mój nie jest przyzwyczajony do dystansu dłuższego, aniżeli królewski maraton dlatego zaczynam odczuwać coraz większe zmęczenie. Słońce je potęguje i odbiera chęci. Zapierająca dech w piersi panorama równoważy ujemne emocje.

Docieram do przepaku. Tutaj spotykam Tomka z Pabianic, który oświadcza, że wspólnie ze mną ruszy w drugą połowę trasy. Staram się więc szybko przepakować – nalać wody w bukłak, wyrzucić zbędne rzeczy z plecaka oraz… napić coli! Widok butelki i jej smak czułem przez kilka kilometrów przed przepakiem, kiedy więc jawa się ziściła poczułem się jak młody bóg gotowy do walki nawet z Niepokornym Mnichem!

T: Jest upragniony przepak i punkt odżywczy – czyli Przełęcz Gromadzka zwana Obidzą (44 km). Są też Szymon i Tomek, którzy wkrótce ruszają walczyć dalej. Z przepaku w zasadzie nie korzystam – stopy są w porządku, suche, nic nie obciera. Uzupełniam więc tylko zapasy płynów i kalorii w plecaczku i w sobie i ruszam dalej, kilka minut za kolegami.

 

Część III. Trasa w górę, morale w dół. Festiwal błota.

Z Tomkiem ruszam pełen chęci i nadziei na pokonanie trasy. Niestety, dość szybko się rozstajemy na jednym z podbiegów – znów narzucone przeze mnie tempo oraz technika podejścia sprawia, że wyrywam do przodu i nawet kilka zbiegów, na których Tomek ewidentnie lepiej się czuł, nie pozwalają mu na dogonienie mnie. Zaczyna się więc długa, zazwyczaj samotna walka z dystansem. Chmury rzadko zasłaniają słońce, a ja rzadko przechodzę do biegu. Czuję już nie tylko czworogłowe, ale całe uda i łydki. Czuję niedotrenowanie, zmęczenie i znużenie. Przestaję już myśleć, że choćby zbliżę się do 16 godzin, w ciągu których chciałem pokonać trasę. Jednak 17 godzin nadal uważam za bardzo realne.

T: Teraz przede mną moja ulubiona część trasy znana mi doskonale – grzbiet Małych Pienin, z Przełęczą Rozdziela i Watriskiem, potem zbieg na Słowacką stronę. Wspaniałe widoki z ośnieżonymi Tatrami na czele rekompensują ból, jest pięknie. Po drodze mija mnie czołówka biegu Wielkiej Prehyby (trasy na tym odcinku pokrywają się) z Marcinem Świercem na czele. Co oni wyprawiali na podbiegu nie mieści mi się do tej pory w głowie. To nie ludzie, to cyborgi J.

Na 54 km zaczyna się kolejny podbieg – pod Horbalovą. Spotykam tam Tomka, który już właściwie pogodzony jest z wyrokiem – zamierza zakończyć przygodę na kolejnym punkcie odżywczym w Vyżnych Rużbachach. Ja walczę dalej pod górę, początkowo jakoś to idzie, ale czuję, że moc nie ta, tempo spada. Od 57 km zaczął się długi zbieg do Rużbachów. Próbuję zbiegać, ale… nie da się. W udach cegły, piszczele do tego. Marsz też już nie ten, tempo mimo wysiłku ogromnego spada do 10’/km – po lekko w dół nachylonej prostej drodze. Szybka kalkulacja i… nie da się. Będę na mecie sporo po limicie, a przecież tego tempa też nie utrzymam, nie ma się co oszukiwać. Na więcej mnie nie stać. Docieram do Rużbachów (64 km) i kończę swoją przygodę z Mnichem… Cóż.

Dzięki uprzejmości Orgów zostaję podwieziony do Leśnicy, skąd 3-kilometrowy spacer do strefy mety.

Ok 70-72 km zaczyna się osobisty festiwal błota, który wcześniej zręcznie udało się omijać suchymi obejściami. A tych na całej trasie mieliśmy całą rodzinę – błoto rzadkie, płynne, pośniegowe, o konsystencji farby olejnej, które wszystko, co w nim zanurzyć pokryje cieniutką, połyskliwą warstewką. Było również i te ciężkie, śliskie i gliniaste. Jest wreszcie błoto ostateczne, na skraju którego zatrzymujemy się i szukamy innej drogi by znaleźć się „na tamtym brzegu”. Moim błędem było to, że nie zatrzymałem się i nie poszukałem innej drogi. Wbiłem kijki, poszukałem stabilnego kawałka, postawiłem stopę i… PLUM!!! Stabilny kawałek zanurzył się z całym moim butem po kostkę. Wyjmując stopy nie wiele brakowało bym wyjął je bez buta. Oblebiony w błocie, z mokrymi butami i skarpetkami, klnąc ruszyłem dalej…

T: Gdzie jest Szymon?

Docieram do ostatniego punktu kontrolnego – Lesnieckie Sedlo (79-81 km). Nie chcę tracić czasu, nie zmieniam skarpet (a jakim to było błędem przekonałem się później), tylko przepijając kilka kubków izo ruszam na ostatnie podejście. Czuję, że zaczyna brakować czasu i walczę z limitem. Nie mam siły na zbiegi, klnę w duchu przy każdym z nich. Dużą pomocą są mi kijki, które przy truchcie hamują mnie i pozwalają utrzymać jako takie tempo i siły. Mijam Czerwony Klasztor, 88 km na zegarku, godzina 18:53. Blisko 1:10h na pokonanie niespełna 8 kilometrów. Marszobiegiem myślę, że mógłbym dać radę. Stopy zaczynają mnie parzyć, zaczynam czuć odciski i obtarcia. Zaczynam żałować, że nie poświęciłem 2 minut na zmianę skarpet, jednak teraz to bez znaczenia. Pełen optymizmu zbiegam do drogi nad Dunajcem. I w tym momencie popełniłem największy swój błąd – zapytałem miejscowego jak daleko do Sztawnicy: „Paaanieeee drogi, a będzie 11-12 kilmetrów”.

T: Gdzie jest Szymon?

Możecie pomyśleć, że to „tylko” 3-4 kilometry różnicy. Teraz też tak myślę, ale mając w nogach kilkadziesiąt kilometrów, mając nadzieję na ukończenie trasy w limicie, nieszczęsne 3-4 km były mi wyrokiem. Złamałem się psychicznie i fizycznie. Skoro i tak miałem nie dotrzeć w limicie, było mi bez różnicy czy będę 20 minut czy godzinę. Teraz żałuję.

T: GDZIE JEST SZYMON ?? METĘ ZWIJAJĄ!!! 

Podłamany ruszyłem do mety. Stopy czuję coraz bardziej – jakbym stąpał po rozżarzonym węglu wbijając jednocześnie garść pinesek. Marszem pokonałem ostatnie 10 kilometrów. Samotnie.

Euforia, ból, radość, smutek. Ulga. To moje wyobrażenie o ultra. Nie chcę myśleć jak wyglądałem na mecie, ale nie był to najpiękniejszy widok. Łzy cisnęły mi się do oczu. Miałem dosyć biegania i zmagań. Chciałem do domu…

T: Szymon na mecie wyglądał… ehm… kiepsko 😉

 

Epilog

Pokonałem trasę, ale nie siebie. Chciałem zobaczyć gdzie sięgają moje granice, ale poddałem się gdy byłem tak blisko mety. Dotarłem do niej po 17 godzinach i 50 minutach. Na 250 startujących tylko 140 dotarło do mety w limicie czasu (17h), a zmagania ukończyło 150. Ja – pierwszy, który nie został sklasyfikowany (149) z powodu złożenia linii mety oraz pomiaru czasu. Z jednej strony cieszę się, że przebyłem całą trasę, z drugiej jednak mam żal – że podałem się i z zaciśniętymi zębami nie podjąłem walki na „ostatniej prostej”. Butów na kołku jednak nie zawieszam. Wiem nad czym pracować i wiem, że jeszcze jedną rozmowę z Mnichem odbędę. Za rok!

T: Ja trasy nie pokonałem, siebie też nie. Ale wiem, że w tym dniu bym nie pokonał, nie było szans. Tylko jedna osoba, która w Rużbachach pojawiła się po mnie, ukończyła bieg. Podjąłem jedyną słuszną decyzję, choć niełatwo było mnie się do tego przekonać. Za to poznałem swoje słabe (i mocne też) strony, wiem nad czym pracować. Za rok Szymon tak łatwo mnie nie zostawi na trasie! 😉

 

FILM by Szymon i Tomek

Zapis na Garmin Conncect

Powiązane Posty