Relacja Mariusza z biegu na 100 km – Race to The Stones

Po raz pierwszy dowiedziałem się o tym biegu ponad rok temu i praktycznie stał się on dla mnie priorytetem. Miał to być mój pierwszy start na dystansie 100 km, ale nie wytrzymałem i niecałe 2 miesiące wcześniej ukończyłem pierwszą setkę. Nie znaczyło to, że straciłem z oczu bieg, który był czymś więcej niż tylko 100 km wyścigiem. Oprócz biegania interesuje się bardzo pewnymi rozdziałami historii, tak więc połączenie to było dla mnie podwójną radością ze startu. – ze względu na trasę biegu, która liczy sobie na odcinkach prawie 5000 lat.

Start odbył się w miejscowości Chinnor, a z kolei meta usytułowana była w Avebury, a ostatnie kilometry przebiegały przez jedne z najstarszych monolitów kamiennych. Przez całe 100 km można poczuć cześć niesamowitej tajemniczej historii, odcinki dróg wapiennych, po drodze Biały Koń z Uffington. Krótki odcinek trasy prowadził przez cmentarzysko celtyckie, usytułowane przy starym kościele. Wcześniej zapoznałem się z tym, co mnie czeka po drodze i aby pobudzić jeszcze bardziej wyobraźnie przygotowałem sobie ponad 7 godzin celtyckiej muzyki do słuchania na drogę. Trasa trasą, ale to jest ultramaraton – wyzwanie przez najbliższe kilka godzin. Cześć zawodników pokonywała trasę 100 km w jeden dzień, inni dzielili na 2 dni – po 50 km na każdy. Była też spora liczba osób z kijkami. Razem na starcie ponad 1500 zawodników.

Start zaplanowany na godz. 8.10, wcześniej odebrałem numer i chip startowy. Jak na taką liczbę zawodników. wszystko bardzo ładnie i sprawie. Nie oddawałem żadnej żywności na punkty kontrolne, zdałem się na to, co będzie na trasie, zabrałem może z 3 żele i 2 batony, plus wodę oraz niezbędne tabletki przeciwbólowe. Parę dni przed startem rozmawiałem z osobą, która rok wcześniej skończyła ten bieg i zostałem zapewniony, że na trasie jest wszystko, tak wiec do dzieła..

Na zegarku wybiła 8.10, wszyscy zawodnicy ruszyli. Warunki pogodowe angielskie – dzień wcześniej bardzo gorąco, całą noc burze i rano oczywiście zaczęło padać. I tak przez 2 godziny po starcie przemierzaliśmy szlak w deszczu i błocie. Początek szybki, troszkę mnie to zaskoczyło, jednak 100 km to nie maraton. Utrzymywałem tempo około 6 minut na km i tak dobiegłem na pierwszy punkt kontrolny, który mnie lekko rozczarował – oprócz wody nie było nic. Bałem się wyobrazić kolejne, przegryzłem swoim batonikiem i ruszyłem w drogę, kolejny punkt za około 11 km.

Po trasie widać, jak zawodnicy ślizgają się po błocie – źle dobrane obuwie, kilka osób zaliczyło groźne upadki. Podziwiam osoby, które zdecydowały się na bieg w japonkach minimalistycznych albo fivefingers – było kilku takich. Trasa z błota i kamienia, no nie wiem – jakoś nie przemawiało to do mnie, sam założyłem obuwie do biegania w terenie, które nabrało w bieżnik tyle błota, zamiękło, że był z 10 razy cięższe – ogólnie delikatny dyskomfort. Na szczęście deszcz ustał, trasa wiodła przez pastwiska owiec, kierowała się do pięknego lasu.

Sumując, było troszkę podbiegów, ale aby nie tracić siły – podchodziłem. W taki sposób przyszedł 20 km, wyszło słońce, kolejny punkt kontrolny, na którym było już wszystko, co potrzebowałem (dużo kanapek). Zjadłem drugie śniadanie, uzupełniłem wodę, trochę czekolady i Wyruszyłem w drogę. I tak czas leciał, kilometry z nim, tempo ani nie rosło, ani nie spadało. Trasa wychodziła na plac starego kościoła, na którym było cmentarzysko –  niesamowity widok, krótki odcinek wzdłuż rzeki i tak kolejny punkt kontrolny. Co się dało – przekąsiłem.

Niestety od 33 – do 39 km miałem już dość biegania, naprawdę to było straszne. Trasa ciężka, same wzgórza i pastwiska z krowami, do tego pogoda, przelotne deszcze. Wziąłem ze sobą kurtkę przeciwdeszczową, tak wiec co jakiś czas jej używałem. Zaczęło się poprawiać po 40 km i tak przez kolejne 8 km do najważniejszego punktu w połowie trasy. Biegło mi się rewelacyjnie, słońce wyszło za chmur, a nawet bardzo przygrzewało, co mi nie przeszkadzało, tylko dodało energii. Buty i ubrania obeschły, dotarłem na 48 km, pomiar czasu, bardzo duży punkt kontrolny, na którym mogłem zjeść spokojnie obiad. Wielką porcje makaronu przepiłem colą. Złapałem oddech odpocząłem. Średnio na poprzednich punktach spędzałem około 15 minut. Byłem zadowolony, miałem dużo siły chciałem skończyć przed zachodem słońca.

Wyruszyłem więc dalej. Po drodze piękne wzgórza, doliny, biegło się bardzo przyjemnie, na całej trasie rozciągnięci biegacze w odstępie kilku metrów. Jednak na niebie pojawiła się bardzo martwiąca mnie wielka czarna chmura i zbliżała się w stronę trasy, słychać było nadciągającą burze. Dość szybko zaczęło znów padać. Założyłem kurtkę przeciwdeszczową, bo widzę, co się szykuje. Nie myliłem się – zaczęło się oberwanie chmury. Była tak wielka ulewa, że drogą płynął nurt deszczówki. Już mi było wszystko jedno – powtarzałem sobie: lubię deszcz. Burza i pioruny – można poczuć, że to prawdziwe ultra z spartańskimi warunkami pogodowymi. Lecz na tym ssie nie skończyło – doszedł wiatr i gradobicie, kule lodu średnicy 3 cm uderzały z taką siłą, że nie dało się biec, skryliśmy się z kilkoma zawodnikami na dobre kilka minut pod drzewami, aby jak najmniej odczuć skutki gradu.

Tutaj nic innego nie przyszło mi do głowy, jak kawałek w ostatnio przeczytanej książce „Sekret nie tkwi w nogach. lecz w tym, by zmusić się do wyjścia z domu i biegania, kiedy pada deszcz, śnieg i wieje wiatr; kiedy błyskawice rozświetlają mijane drzewa; kiedy śnieżki albo lodowe kamienie trafiają w twoje nogi i bezbronne ciało, powodując że płaczesz”.

Tak to było – to  20-minutowe gradobicie zamiast zniechęcić dodało mi czegoś, czego jeszcze na trasie do biegania nie przeżyłem – strach przed piorunami, kiedy jesteś schowany pod drzewem, endorfiny w głowie, motywacja, aby iść do przodu. I tak postanowiliśmy wyruszyć z kilkoma zawodnikami, kiedy tylko grad ustał. Biegliśmy równym tempem, woda nie przeszkadzała. Kolejny punkt kontrolny – tutaj postawiłem na mocną kawę, byłem już zmęczony, zjadłem kilka batoników z punktu, ale wciąż chciałem dalej biec, aby zakończyć przed zachodem słońca, Niestety zaczęło się wycieńczenie. Od 70 km ciężko szło, trasa sprawiała coraz więcej przeszkód. Zmęczone i obolałe stopy, które oberwały na kamienistych odcinkach. Do 81 km dotarłem już naprawdę wykończony. Dziwne, wszystko tak szybko zmienia się na trasie, że chyba ciało miało już dość.

Na przedostatnim punkcie kontrolnym 89 km  robił się już zmrok. Wiedziałem że nie dobiegnę, nie było siły, postanowiłem już nie ryzykować. Bardzo łatwo ze zmęczenia postawić na śliskiej trasie stopę tak, aby narazić się na kontuzję, która mogła by mi nie pozwolić na zakończenie wyścigu. Maszerowałem, zrobiło się ciemno, dołączyłem do innego zawodnika i w wspólnie szliśmy z latarkami czołowymi. To były najdłuższe kilometry, jakie chyba miałem w życiu, było strasznie ciemno, a moje oczy musiały cały czas patrzeć przed nogi. Głębokie koleiny sprawiały, że trzeba było się tylko i wyłącznie skoncentrować na jak bezpieczniejszym położeniu stopy.

Czas się ciągnął okrutnie, kilku zawodników o większej sile wyprzedzało nas, ostatni 2 km to droga wśród gigantycznych kamieni, które jednak mają w sobie coś. Niestety, zobaczyłem je przy świetle latarki. Przed metą nie wypadało iść, tak wiec wbiegłem o ostatnich siłach z czasem 15:47:24, powitali mnie rodzina i znajomi, dziękuję im za wsparcie na mecie. Oto w taki sposób zakończyłem swoją drugą setkę. Teraz po głowie chodzi setka, ale ta mierzona w milach 🙂

 

Pozdrawiam

Mariusz Wieła

Grupa Biegowa „Sieradz biega”

Powiązane Posty